„Opłaca Ci się jechać na weekend w góry?” – Cóż za pytanie! Jasne, że
tak. Grunt to pokonać lenistwo. Ruszamy
z kolegą I. w góry na piątek, sobotę i niedzielę zdeterminowani tym bardziej,
że mieliśmy niewyrównane rachunki.
Rok czekania, odrobina przygotowań, czym bliżej terminu, tym większe
zniecierpliwienie. Gdy czeka mnie przygoda zachowuję się jak dziecko, mam
rozbiegane myśli, nie potrafię usiedzieć na tyłku… Też tak masz, Czytelniku?
Nadchodzi wyczekiwany termin. Ten krótki wypad to kontynuacja przygody
z zeszłego roku, gdzie przegraliśmy z pogodą – dlatego teraz Świnica to punkt
honoru! Jednak głównym celem i niewątpliwym wyzwaniem jest Orla Perć – szlak
równie niebezpieczny co piękny.
W piątek rano o 7. Wypełzamy z wagonu sypialnianego. Zmierzamy w
kierunku schroniska, gdzie zostawiamy zbędne toboły i ruszamy dalej w teren.
Pogoda jest lekko deszczowa i mocno wietrzna – dla nas super ponieważ ludzi
prawie nie ma na szlakach. Wchodzimy na przełęcz pod Kondracką Kopą, potem
spacerkiem udajemy się na Kasprowy Wierch. Wiatr dmucha w porywach 100km/h
przez co kolejka nie jeździ. Dzięki temu na Kasprowym pustki, więc można w
spokoju zjeść energetyczną babeczkę z pociągu :)
Chwila odpoczynku i ruszamy nieśmiało w kierunku Świnicy, choć tego
dnia nie mamy w planach jej zdobywać. Chcemy zrobić małą pętlę i przywitać się
z nią z bliska. Ta góra ma w sobie pewną nieprzystępność. Już z daleka wygląda
strasznie nieprzyjaźnie, a padający cień powoduje, że nie widać z daleka szlaku
na jej stromych zboczach. Jak dla nas pysznie!
Gdy przychodzimy w końcu na Przełęcz Świnicką witają nas dwa kruki. Robi
to na nas niesamowite wrażenie. Przypadek, czy Ktoś nas obserwuje?
Godzina robi się późna, a trzeba zdążyć do schroniska
przed zamknięciem paśnika. Reszta dnia po powrocie do noclegowni to rozmowy o
planach, wysłannikach Bogów i owieczkach.
Sobota.
Budzik był na 5.00, ale zmęczenie po pierwszym dniu i stopery w uszach skutkują
tym, że dzwonek nas nie obudził. Wstajemy z 45-minutowym opóźnieniem. Nie ma
czasu na kawę. Szybkie pakowanie, jedzenie w trakcie i jazda na szlak. Według
prognoz tego dnia pogoda ma nam dopisać, dopisują nam i zatem humory. Jednak pośpiech
i pewność siebie powodują, że mylimy (a konkretnie ja mylę) szlak (mówiłem – z
szacunkiem do gór), przez co pod Świnicę idziemy okrężną drogą przez Czarny
Staw Gąsienicowy i Karb, czego efektem jest kolejna godzina obsuwy. Na
Przełęczy jesteśmy dopiero po 3,5h podejścia… Szybkie wejście na Świnicę, po
batoniku i fotce na pamiątkę i jazda w kierunku Zawratu.
Dochodzimy tam po ponad 5h marszu, to znacznie dłużej niż
przewidywaliśmy. Daje nam się we znaki zmęczenie, to kolejna rzecz jaką należy w
sobie zwalczyć. Przecież też po to tam poszliśmy, żeby pokonać swoją kolejną fizyczną
granicę, prawda?
Do głosu dochodzi strach i zwątpienie. Pojawiają się pytania: Czy damy
radę? Czy zdążymy przed zachodem? Czy jesteśmy odpowiednio przygotowani? Doskonale
wiemy, że Orla Perć cieszy się złą sławą, to ona nas tu przyciągnęła. Co roku
parę osób przez wypadki spowodowane nieuwagą albo złym przygotowaniem traci tam
życie.
Zakładam kask i rękawice, których od tego momentu nie ściągam.
Batonik, łyk wody, sms do Foki, trzy głębokie wdechy, obiecujemy sobie
wzajemnie nie chojrakować, zbijamy „żółwika” i stawiamy pierwszy krok na Orlej.
Wydaje mi się, że to w tym momencie pokonujemy
swoją psychikę.
Na Kozi Wierch docieramy w 2,5h. Za nami jest
wspaniała i bardzo wymagająca trasa, dużo momentów z łańcuchami, fantastyczne
ekspozycje zapierające dech w piersiach, trochę chyboczących się drabinek,
„ciekawe” odcinki na skraju przepaści bez zabezpieczeń - obaj pokonujemy strach na szlaku. Doceniamy,
że pogoda nam dopisała, ponieważ przy deszczu, czy oblodzeniu nie byłoby trudno
o poślizg i utratę równowagi.
Po drodze znowu gdzieś w oddali słyszymy kruki. Wiemy, że musi być
dobrze! Mimo że zdajemy sobie sprawę, że z braku czasu tego dnia nie dojdziemy
do przełęczy Krzyżne, to mamy się całkiem dobrze, a humory w pełni wróciły. Tak
to jest w górach - możesz sobie człowieczku planować, a one i tak postawią na
swoim. Podejmujemy decyzję, że kończymy zabawę na Skrajnym Granacie do którego
dochodzimy po 1,5h.
Wracamy w świetnych humorach w 3h do schroniska. Zmęczeni, ale z
bateriami naładowanymi na full siadamy na ławce i patrzymy w gwiazdy na
bezchmurnym niebie. Tego dnia w terenie byliśmy łącznie 13h. Miało być lekko?
Nie w Tatrach!
Niedziela
stoi pod znakiem relaksu i brak pośpiechu. Jemy na spokojnie śniadanie,
pakujemy plecaki i idziemy nieśpiesznym krokiem przed siebie. Po jakimś czasie
znajdujemy świetne miejsce nad jednym z potoków, których nie brakuje w
okolicach Zakopanego. Robimy sobie kawę, słuchamy szumu strumienia i śpiewu
ptaków, śmiejemy się, rzucamy kamieniami i psujemy turystom kadry fotograficzne.
Popołudniu rozdzielamy się i każdy wraca pociągiem do siebie.
To był bardzo udany wypad. Nawet niezrealizowanie planu w 100% nie
wyszło na złe, a poskutkowało tym, że w sierpniu tego roku znowu tam jedziemy.
Te góry uzależniają i jeszcze długo po powrocie myśli wędrują po tatrzańskich
szlakach.
Czytelniku, jeżeli chcesz pokonać
siebie w niesamowitych okolicznościach natury, to Tatry są do tego idealne.
Pamiętaj jednak o szacunku i pokorze, żebyś potem nie płakał, że Koza nie
ostrzegał.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz