czwartek, 6 lipca 2017

Valfur Omu - Transylwania vol 1.


Wypad planowany już od dawna. Pokrótce, Rumunia mimo stereotypów o panującej biedzie, syfie kile i mogile, to kraj cywilizowany. Jeżeli mówimy o rumuńskiej części tej pięknej krainy. Co innego gdy wjedziemy na terytorium zamieszkane przez Cyganów (pomijając fakt, że Rumuni średnio za nimi przepadają, delikatnie to ujmując), nagle wszystko się zmienia. Reżyserowie kina postapo powinni poczuć się jak w raju, także pisarze, miliony inspiracji na każdym kroku, oczywiście o ile nie zostaną doszczętnie ograbieni i złupieni. Wraki samochodów, chatki poskładane ze wszystkiego co można znaleźć, ukraść, wykopać, splądrować. Dodatkowo położone to jest w malowniczym miejscu przypominającym tolkienowskie shire. Zielone pagórki, kręte ścieżynki otulone trawą, stada owiec i kóz. I takie koszmarne karykatury hobbitów pomiędzy. Hitem były studnie z żurawiami jak sprzed wieków, oczywiście funkcjonalne.


Pomijając jednak upiorne Shire, Rumunia to kraj mistyczny, urokliwy, z kryjącym się gdzieś dreszczykiem grozy. Pomimo pobudzonej przez film i literaturę wyobraźni, nie można oprzeć się wrażeniu, iż gdzieś, coś nadnaturalnego siedzi i czuwa w karpackich lasach i górach. Góra Omu (2507) uznawana za starożytny dom dackiego boga wojny Zalmoksisa, robi wrażenie nie tyle wysokością i krajobrazami, ale też aurą tajemniczości. Szczególnie gdy otuli Was karpacka praktycznie namacalna mgła schodząca z gór z niesamowitą prędkością. Dodajcie do tego wszędobylskie krzyże upamiętniające zabitych na stokach góry wędrowców. Potem przypomnijcie sobie legendę Vlada Palownika. Stoker musiał się tym mocno inspirować. Sam nocleg w schronisku Omu dodawał pewnego dreszczyku. Ledwo zamknęliśmy za sobą drzwi by poczuć atmosferę separacji z resztą świata. Mgła jakby goniąc nas, wparowała na moment do środka kłębiąc się w korytarzu. Momentalnie widok z okna zmienił się na śnieżnobiały. Z zerową widocznością. Schronisko wybudowane w latach 40. przypominało XIX wieczną chatę, pozbawioną dostępu do prądu i wody. Tak, turyści muszą wodę przywlec sami, ewentualnie zakupić jakieś napoje w schronisku. Po takiej wędrówce i tak skusiliśmy się na ciepły posiłek. Nie był najdroższy jak na najwyżej położone schronisko w całych Karpatach. O tej porze roku schronisko było pełne. Jednak byliśmy jedyną ekipą zagraniczną i przy okazji zintegrowaliśmy się z dwoma sympatycznymi tubylcami. Jak się okazało z Bukaresztu. Z rozmowy wynikło kilka rzeczy. Po pierwsze większość Rumunów nienawidzi Cyganów, po drugie w szkołach uczy się okrojonej wersji historii (nie wiedzieli kto to Codreanu, a jeden był architektem, drugi inżynierem). Po trzecie lubią Polaków, po czwarte Rumunia to kraj strasznie skorumpowany i rządzi nim klika z dawnej gwardii Caucescu. Jednak dyskusje polityczne nie zdominowały wieczoru. Natomiast podróżnicze już tak. Wymieniliśmy się kontaktami z jak się okazało podobnymi do nas zapaleńcami i zaprosiliśmy na zimową trasę do Szwecji. 











Co do samego Vlada, odwiedziliśmy ufundowany przez jego syna klasztor Pestera chroniący wejścia do jaskini Ialomitei. Podobnie jak góra Omu jaskinia uznawana była za siedzibę boga Zamolksisa. Ponad 400 metrów korytarzy, od takich gdzie trzeba się prawie przeciskać do wielkiej komory. 



W Buzau odwiedziliśmy pewien fenomen naturalny, mianowicie wulkany błotne. Spękana twarda ziemia przypominająca skórę słonia gdzieniegdzie była grząska. Na szczycie wzniesienia znajdowało się kilka kraterów, w których bulgotało... błoto powoli zalewając dolinę. Większej erupcji nie doczekaliśmy, leniwe bąble po prostu pękały wylewając zawartość na spieczoną słońcem ziemię. Położone na pogórzu wśród cygańskiego hobbitonu Buzau, pochwalić można za piękne widoki, choć już gorszego rodzaju mieszkańców. Nie tylko Cyganie, ale i rumuńska część wyglądała niezwykle ubogo.




Zamek Peles, jeden z najdroższych i najbogatszych pałaców obrazujących potęgę i bogactwo dynastii Habsburgów. I jeden z najnowocześniejszych zbudowanych w XIX wieku. Powala splendorem, klimatem rodem z gotyckich kryminałów osadzonych w zamczyskach bajecznie bogatych rodów, a dodatkowego smaczku nadają tajemne przejścia umieszczone w bibliotece. Na półkach można zidentyfikować fałszywe książki i znaleźć wejście prowadzące do ukrytych pokoi. Do tego korytarze, zresztą opływające złotem i rzeźbami, zdobią średniowieczne pancerze, a i sama zbrojownia rodowa jest naprawdę pokaźna. Miłośnicy militariów mogą się zatrzymać tu na dłużej. Nie mieliśmy niestety czasu na zwiedzanie Branu (mitycznego, a nie prawdziwego zamku Draculi), a polecono nam w zamian Peles, wybraliśmy ten drugi i... POLECAM. Fakt, że zwiedzanie kosztuje miliony monet (30 zł za jedno piętro z przewodnikiem, do tego bilet na robienie zdjęć... 45 euro) jednak warto.





Warto wspomnieć o drogach, otóż są w kiepskim stanie, szczególnie te w górach, autostrad jest mało, a kierowcy... Rumuni są drogowymi piratami, wyprzedzającymi na górskich serpentynach, przepisy traktując wyraźnie jako przeszkodę, którą należy koniecznie pokonać i zasygnalizowac to klaksonem. Co ciekawe na górskich serpentynach, ściany wysprejowane są w hasła typu „Honor et Patria” czy „Besarabia e Romania”. 


Co do Brasova (tu warto zahaczyć o Czarny Kościół, a samo miasteczko niesamowicie malownicze i położone pomiędzy górami w nocy robi świetne wrażenie) i Bukaresztu, otóż w odróżnieniu od mijanego cygańskiego koszmarnego hobbitonu, czuć prawdziwie europejską, oldksulową atmosferę. Żadnych nowoczesnych zajawek turystycznych, ciasne uliczki upchane białymi zwiedzającymi korzystającymi z bogatego życia nocnego. W odróżnieniu od drętwego pod tym względem Sztokholmu, po ulicach, którego nocami przechadzają się bandy głośnych dzikusów zaczepiających kobiety, szukających zwady i ukazujących trzecioświatowy prymitywizm, tutejszy gwar i dobiegająca zewsząd muzyka była staromodnym rodzajem południowej fiesty niźli nowoczesnej multikulti imprezy. Ludzie stłoczeni przy winiarniach piwiarniach raczej w wesołej atmosferze spędzali czas. Mimo iż zabudowania z racji iż kraj jest uboższy, wymagały remontu i odnowienia, nie przeszkadzało nam w rozkoszowaniu się panującym klimatem festynu. Tak Cyganie też byli, ale przepędzeni na rogatki ulic dla turystów. I można było wyczuć nieprzyjemne zapachy gdy zbliżano się do ich koczowisk. Podobnie jak w Sztokholmie, z tym, że tutaj mamy to w ścisłym centrum z czym władze sobie nie radzą. Tu odwrotnie.




 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz