Od zdobycia 16 szczytów w polskich Sudetach minął mniej
więcej miesiąc. Po dwóch półmaratonach i kilku dniach regeneracji postanowiłem
zabrać się za resztę szczytów potrzebnych do zdobycia Korony Gór Polskich. Tym
razem wybór padł na Góry Świętokrzyskie i większość beskidzkich pasm. Na sam
koniec zostawiłem sobie Bieszczady (już zdobyte) i Tatry, co niestety nie
rokuje dobrze, gdyż kilka dni temu spadł tam śnieg i nie wiem, czy będzie mi
dane zdobyć Rysy jeszcze w tym roku.
Z uwagi na słabą komunikacje postanowiłem tym razem wyruszyć
samochodem, co trochę ułatwiło mi poruszanie się po różnych zadupiach, co jak
się potem okazało było niesamowicie potrzebne, ponieważ upały były tak ogromne,
że za bieganie można było zabierać się tylko od wschodu słońca do mniej więcej
godziny 10 i po 20. Dodatkowo wyjazd zaplanowałem z osobą towarzysząca, a więc
musiałem jej zapewnić jakieś atrakcje i poświęcić trochę czasu.
17. Góry
Świętokrzyskie – Łysica (611,8 m n.p.m.)
Na pierwszy rzut poszły Góry Świętokrzyskie, które leżały
mniej więcej w połowie drogi z Warszawy w Beskidy. Po wyjściu z samochodu w
Świętej Katarzynie odkryłem, że jakimś cudem rozładował mi się zegarek do
biegania, nie mam więc własnej trasy, tylko wspomagam się tą z internetu. Dobry
bieg na rozgrzewkę, bo całość to niecałe 5 kilometrów i niespełna 250 metrów
podbiegu. Niestety gigantyczny upał nie pomagał, a nawet strasznie
przeszkadzał, bo zacząłem bieg około południa. Z powodów pogody nie planuje w
tym dniu biegać jeszcze gdziekolwiek, bo przy temperaturze w granicach 35
stopni robi się to niemożliwe. Wsiadamy więc w samochód i jedziemy w Pieniny,
gdzie wieczorem docieramy do bazy namiotowej Jaworki pod Wysoką, gdzie na
następny dzień w samego rana planuje atak na Wysoką i Radziejową.
Dzień 2
18. Beskid Sądecki – Radziejowa (1266 m n.p.m.)
19. Pieniny – Wysoka (1050 m n.p.m.)
Pobudka o 4 rano. W planie szybkie śniadanie i wypad wraz ze
wschodem słońca, jak zwykle jednak nic nie może wyjść tak jak zaplanowałem i z
powodu zamokniętych zapałek, nie mogę podgrzać sobie owsianki. Przygotowuje
więc ekspresowa wersję w postaci mieszania płatków i wody w ustach (niesmaczne,
nie polecam). Bieg od razu zaczyna się od sporego podbiegu pod Wysoką, którą z
początku omijam, żeby zostawić na sam koniec. Zaplanowałem sobie całkiem fajną
trasę na niecałe 30 kilometrów, która okazała się mordercza. W Sudetach średni
czas na kilometr wynosił z reguły coś w okolicy 7 minut, tutaj spadł już do 9,
a więc cała trasa zajęła mi prawie 4,5 godziny. Plusem było to, że biegać
skończyłem zanim zaczęły się upały. Trasa na zmianę prowadziła przez odkryte
polanki i lasy i była dość zróżnicowana pod względem ukształtowania terenu. Sam
szczyt Radziejowej pojawił się w moim polu widzenia dopiero po prawie 2
godzinach biegu, a jego zdobycie totalnie mnie wykończyło, a przecież został mi
jeszcze powrót tą samą drogą i zdobycie Wysokiej. Po ponad 4 godzinach biegu
zdobywam wreszcie najwyższy szczyt Pienin, na którym jestem już tak padnięty,
że nawet nie chce mi się robić tam zdjęcia, tylko odklepuje barierkę i prawie
skręcając sobie kostkę lecę na dół. Na prawie 30-kilometrowej trasie naliczyłem
prawie 1400 metrów podbiegów i całkiem nieźle rozgrzałem nogi przed następnymi
szczytami.
Dzień 3
20. Beskid Niski – Lackowa (997 m n.p.m.)
Okolice Beskidu Niskiego to straszne odludzie, co z jednej
strony z wiadomych względów jest plusem, ale z drugiej problemem. Ciężko było w
internecie znaleźć jakiś nocleg w miejscu, z którego łatwo byłoby zdobywać
Lackową. Ostatecznie nocujemy we wsi Banica, skąd następnego dnia rano ruszam z
lekkimi problemami nawigacyjnymi do wsi Ropki, którędy idzie już szlak na
najwyższy szczyt Beskidu Niskiego. Tutaj już od samego początku czuje w nogach
wczorajszą mordęgę. Trasa przez pierwsze 4 kilometry idzie bez przerwy
pod górę, by następnie spaść 150 metrów prawie pionowo w dół i wspiąć się
prawie pionowo 200 w górę. Przy podbieganiu na szczyt nogi już trochę mi się
buntowały, a więc szybka fotka i tą samą trasą wracamy do Ropek. Jak to w
Beskidzie Niskim większość trasy znajdowała się w lesie, a więc biegło się w
przyjemnym porannym chłodzie, dopiero gdy pod koniec wybiegłem na szosę
czułem, jak jest gorąco. Podsumowując 13,5 kilometrów i 830 metrów podbiegów
zajęło mi dokładnie 2 godziny 15 minut i zdążyło zmęczyć mi mięśnie na tyle, że
ciężko było wsiąść mi do samochodu, a tego dnia czekały mnie jeszcze dwie
podobne trasy!
21. Gorce – Turbacz (1310 m n.p.m.)
Po szybkim drugim śniadaniu wsiadamy w samochód i lecimy w
Gorce. Samochód zostawiamy w Koninkach, przeczekujemy popołudniowe oberwanie
chmury, opłacamy wejście do parku narodowego i zaczynamy podbieg. Stromo nie
jest, ale przez prawie 7 kilometrów ciągle pod górę, na szczycie szybkie
jedzenie, zdjęcie i ucieczka w dół, bo w oddali słychać było zbliżającą się burzę. Ta
samą trasą lecę w dół, bowiem na ten dzień planuję jeszcze Mogielicę i Lubomir, żeby
następnego dnia zrobić sobie z czystym sumieniem dzień przerwy. Na liczniku
niecałe 14 kilometrów, 700 metrów podbiegu i 2 godziny w ruchu.
22. Beskid Wyspowy – Mogielica (1171 m n.p.m.)
Problemy z internetem sprawiły, że nie do końca sprawdziłem
profil trasy i wydawała się bardzo łatwa, jak zwykle jednak okazała się mordercza.
Wystartowałem z miejscowości Białe, dość szybko odwiedzam pole namiotowe na
Polanie Wały, gdzie stoi tabliczka, że na Mogielicę jeszcze 2 godziny, co
troszkę mnie przeraża, bo powoli się ściemniało. Okazało się, że po drodze jest
jeszcze jedno spore wzniesienie, które totalnie wykończyło mnie przy
pokonywaniu go dwa razy. Sam podbieg na Mogielicę również mocno dał w kość, ale
przynajmniej godzina była na tyle późna, że momentami było nawet chłodno. Z
planowanej szybkiej przebieżki znowu zrobił się 2-godzinny bieg, 13 kilometrów
i ponad 800 metrów podbiegów. Do samochodu dobiegam już po ciemku i po drodze w
Beskid Makowski muszę niestety zrezygnować ze zdobycia tego dnia Lubomira, bo
nogi odmawiają mi posłuszeństwa.
Dzień 4
23. Beskid Wyspowy – Lubomir (904 m n.p.m.)
Ledwo żywy wstaje o 6 rano i lecę na jedyną przebieżkę
zaplanowaną na ten dzień. Jest bardzo ciężko bo po wczorajszych prawie 40
kilometrach boli mnie każdy najmniejszy mięsień w nogach. Na Lubomirze znajduje
się obserwatorium astronomiczne, więc na sam szczyt biegnie szeroka droga, w
większości asfaltowa, w dalszej części utwardzona, nie ma więc żadnych
utrudnień przy podbieganiu. 7,3 kilometrów i 370 metrów podbiegów zajmuje mi
ponad godzinę co chyba najlepiej świadczy o tym w jakim stanie były moje nogi.
Resztę dnia spędzam wylegując się nad jeziorem i mentalnie przygotowuje się na
Babią Górę, którą nie dość, że planowałem zdobyć biegiem, to jeszcze potem
wdrapać się na nią z osobą towarzyszącą (trochę to pojebane prawda?).
Dzień 5
24. Beskid Żywiecki – Babia Góra (1725 m n.p.m.)
Kilka razy miałem już przyjemność zdobywać Babią, ale za
każdym razem u góry spotykała mnie burza, mgła lub ulewa, tym razem miałem
wreszcie zamiar cokolwiek zobaczyć z góry. Wstaje przed wschodem słońca,
konsumuje szybkie śniadanko i z pola namiotowego w Zubrzycy jadę do Przełęczy
Krowiarki, gdzie już o 6 rano zaczynam podbieg. Kto wchodził kiedyś na Babią
wie jak wygląda ten szlak. Cały czas pod górę po kamieniach i skałach. Nic
przyjemnego. Po 7-mej melduję się u góry. Widoczność nie jest rewelacyjna, ale
nareszcie mogę podziwiać całkiem przyjemne widoki z tego najwyższego w okolicy
szczytu. Teraz tylko tą samą trasą w dół i drugi pod względem wysokości szczyt
Korony zdobyty. Wracam się spakować, umyć, przebrać i tym razem jadę zdobyć
Babią spacerkiem z przerwą na szarlotkę w Markowych Szczawinach. Na wieczór
planuję jeszcze wypad na Czupel w Beskidzie Małym.
25. Beskid Mały – Czupel (933 m n.p.m.)
Chyba jeden z nudniejszych biegów. Zaczynam w Międzybrodziu
Bialskim, gdzie początkowo zasuwam pomiędzy zabudowaniami, by skończyć w lesie.
4-ry kilometry bez przerwy pod górę, momentami mocno, ale bez przesady. Na samej
górze miałem dość spore problemy ze zlokalizowaniem tabliczki, szukałem jej z
10 minut, a okazało się że cały czas pod nią stałem. Jak zwykle później niż
planowałem zbiegam na dół. 8,5 kilometra, 600 metrów podbiegów i nic więcej o
czym warto by było pisać.
Dzień 6
26. Beskid Śląski – Skrzyczne (1257 m n.p.m.)
Przez cały czas myślałem, że w Śląskim najwyższa jest
Barania Góra, ale gdy sprawdziłem, że Skrzyczne to nawet się ucieszyłem, bo
nigdy nie miałem okazji go odwiedzić. Zdobywałem go wbiegając ze Szczyrku,
głównie wzdłuż kolejki linowej, która idzie na samą górę. Jak to bywa z moim
szczęściem, na górze widoczność praktycznie zerowa, bo zebrała się mgła. Dość
stromo bo ponad 700 metrów podbiegu na trasie 8,5 kilometrów, ale po 1 godzinie
i 20 minutach jestem już na dole, chociaż korciło, żeby zjechać na dół kolejką.
Czas na powrót do domu i regenerację.
Dodatkowo
27. Bieszczady – Tarnica (1346 m n.p.m.)
Przy okazji pierwszej edycji Projektu Survival dwa
dni wcześniej wybieram się w Bieszczady zrobić jakąś ciekawą trasę i zdobyć
Tarnicę. Pociąg z Trójmiasta do Zagórza jedzie 16 godzin, dodajmy jeszcze 2 na
dojazd do Ustrzyk Górnych i po tej jakże przyjemnej podróży można rozkoszować
się widokami bieszczadzkich szczytów, w których dawno nie miałem okazji się
odprężyć. Na miejsce docieram przed 14-stą i od razu ruszam w trasę. Początkowo
planowałem zrobić niecałe 30 kilometrów z Ustrzyk do Wołosatych głównym
szlakiem beskidzkim i dobić jeszcze kilka, żeby osiągnąć dystans maratoński, ale
dość szybko odkrywam, że pomimo przespania większej części trasy raczej
niespecjalnie wypocząłem w pociągu i strasznie jestem połamany. Szybko
modyfikuje plan, tak żeby skończyć w Wołosatych i złapać stopa z powrotem pod
schronisko w Ustrzykach. Początek jak zwykle nudny - drzewa, las, podbiegi, ale
po kilku kilometrach wbiegam na połoniny bieszczadzkie i pojawiają się
zajebiste widoki, których nigdzie indziej w Polsce nie uświadczymy. Na Tarnicy
jak zwykle kupa ludzi, darcie mordy, srające psy, biegające dzieciaki więc
nawet się tu nie zatrzymuje, tylko uciekam dalej przez połoniny, Halicz, Przełęcz
Bukowską i znowu do lasu. Stopa udało mi się złapać dość szybko, a więc po 3
godzinach kończę bieg, a na liczniku 24
kilometry i 950 metrów przewyższeń. Na drugi dzień niestety muszę już uciekać i
pożegnać się z Bieszczadami, do których mam nadzieję wrócę jeszcze w tym roku.
Na sam koniec zostawiłem sobie Rysy, co chyba było błędem,
bo na dzień dzisiejszy pogoda nie jest zbyt ciekawa i obawiam się, że może być
problem z ich zdobyciem w tym roku.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz