Izrael - kraj trzech dominujących religii, kraj okupacji, kraj biedy, kraj absurdów. Tak w skrócie można opisać to sztucznie utworzone z zewnątrz państwo, które zabrało ziemie mieszkającej tam wcześniej ludności i wsadziło gdzieś na ubocze tworząc im getta i sprawiając, że to ci Palestyńczycy są źli i niedobrzy. W tym roku razem z dziewczyną postanowiłem odwiedzić Izrael żeby zobaczyć jak to wygląda w rzeczywistości.
Do Izraela dotarliśmy greckimi liniami lotniczymi z przesiadką w Atenach. Na lotnisku w Tel Awiwie zameldowaliśmy się około godziny 3:15 w sobotę nad ranem, a wyszliśmy z niego około godziny 5, bo jak się okazuje na około 15-ścoe okienek pracują tylko trzy, z czego jedno zarezerwowane jest wyłącznie dla obywateli Izraela. Dodatkowo panie nie spieszyły się z obsługą. U Żydów w piątek po południu zaczyna się szabat i kończy się w sobotę po zachodzie słońca. Okazuje się, że w tym okresie pokazują wszystkim jak bardzo im się nic nie chce robić i nawet komunikacja miejska nie kursuje. Najbliższy pociąg do centrum o godzinie 20. Jakoś trzeba było się dostać do hotelu, jedyna opcja taksówka. 13 km = 43 dolary. To chyba nie potrzebuje komentarza. Kraj żydowski, więc spodziewaliśmy się, że tanio nie będzie. Kierowcą był Palestyńczyk, który dość dobrze mówił po angielsku, dlatego można było wypytać o niektóre rzeczy. Przede wszystkim dowiedzieliśmy się od niego żeby nie jadać u Żydów, bo nie znają się na jedzeniu, żeby stołować się u Arabów, bo mają taniej, więcej i smaczniej. Nie chce tu wychwalać Palestyńczyków, ale rzeczywiście miał rację. O tym jednak później, teraz po kolei. Bazę wypadową zrobiliśmy w Tel Awiwie. Stamtąd mieliśmy jeździć w różne zakątki. Dwa pierwsze dni postanowiliśmy spędzić w stolicy. Dzień pierwszy to rozpoznanie miasta. Prawie wszystko było zamknięte (Szabat), na ulicach zero ruchu zarówno samochodowego jak i ludzkiego. Gdzieniegdzie widoczni byli snujący się wolno murzyni. Tego dnia było gorąco i świeciło słońce (co jak się później okazało było ostatni raz podczas pobytu). Celem było dojść do promenady i Morza Śródziemnego, rozejrzeć się po okolicy, sprawdzić ewentualne rozkłady jazdy autobusów czy pociągów. W stolicy Izraela jednak trudno szukać angielskich napisów, zwłaszcza na przystankach. Po angielsku można było przeczytać jedynie nazwy niektórych (tylko głównych) ulic i sklepów.
Sam Tel Awiw to nieduże, ale brudne i zaniedbane miasto. Na ulicach i chodnikach leżało wszystko: od papierów, starych foteli, po zdechłe koty i naćpanych murzynów. Budynki wyglądały jakby dopiero co zostały ostrzelane albo nigdy nie odświeżane. Generalnie straszny syf. Inaczej ma się jednak sytuacja przy Morzu Śródziemnym, gdzie wszystko jest ładne i zadbane. Równo ułożona kostka brukowa, czyste, szklane wieżowce i drogie hotele dla bogaczy.
Dwa światy: ładna promenada, z naprawdę ładnymi widokami, która ma zachęcać turystów do odwiedzania Izraela i ta druga, większa część, do której większość osób nie chciałoby się zapuszczać. Co do promenady, jedynym miejscem, które lekko zaburzało cały widok był klubu 'Dolfin', w którym w 2001 roku miał miejsce zamach, do którego przyznała się palestyńska frakcja Hezbollahu.
O 17 w Izraelu jest już ciemno. Mieliśmy jeszcze kawał drogi do pokonania. Wracając wybraliśmy inną trasę, która pokazała jeszcze gorszą część Tel Awiwu niż ta, którą przyszliśmy na promenadę. Dzień kolejny to również stolica, tym razem niestety w deszczu.
Woda utrzymywała się ulicach i można było odnieść wrażenie, że zaraz zacznie się mała powódź, bo chodziliśmy w niej dosłownie po kostki. Chcieliśmy przejść się jeszcze inną drogą i wybraliśmy taką, na której spotkaliśmy naćpanych i pijanych brudnych murzynów, którzy chyba dawno nie widzieli białych ludzi, bo patrzyli jakby chcieli nas zjeść. Parę godzin pokręciliśmy się po mieście, aż w pewnym momencie byliśmy ostro przemoczeni i z cudem osuszyliśmy później telefony (oczywiście można zapytać czemu nie mieliśmy parasola - kupilibyśmy, gdyby było gdzie). Kolejnego dnia (również deszczowego) udaliśmy się do oddalonej o około 60 km na północ od Tel Awiwu Hajfy. Dojechaliśmy tam pociągiem. Każdy dworzec kolejowy i autobusowy roi się od uzbrojonych żołnierzy i policjantów z długą bronią. Dodatkowo, wchodząc na dworce przechodzi się przez bramkę wykrywającą metal, a wszelkie plecaki i torby rzucane są na taśmę do prześwietlenia bagażu. W Hajfie główną atrakcję stanowią ogrody Bahaitów, które mają kilka poziomów.
Niestety nie jest możliwe dostać się od dołu do góry (ani odwrotnie) idąc przez teren ogrodów jeżeli nie jest się zorganizowaną wycieczką. My musieliśmy wchodzić na każdy poziom z osobna co wiązało się z tym, że z każdego piętra ogrodu należały wyjść tak jak się weszło, obejść go dookoła i wchodzić cały czas pod górę. Trochę łażenia jest, ale nastawienie było na aktywność, a nie wożenie tyłków autobusem. W Hajfie zabawiliśmy cały dzień, ogrody oraz widoki z góry naprawdę godne polecenia. Hajfa ponadto jest miastem, gdzie bardziej czuć europejski klimat niż bliskowschodni. Arabów spotkać można jedynie w taksówkach. Widząc ludzi idących pod górę zatrzymują się co chwila z propozycją podrzucenia kogoś nieco wyżej. My skorzystaliśmy z tej opcji, bo nie mogliśmy znaleźć szczytu Góry Carmel. Zapłaciliśmy 20 szekli za 2 osoby, czyli nie całe 10 zł na głowę za około 2,5 kilometra. W międzyczasie Arab proponował objazdową wycieczkę następnego dnia, jego taksówką, w skład której wchodzić miało Morze Martwe oraz Jerozolima i okolice. Wycieczka na około 10 godzin, koszt - 2 tys. szekli czyli koło 2 tys. zł. Niemało! Dał nam wizytówkę i prosił, żeby zadzwonić i umówić się, o której ma po nas przyjechać. Brzmi super! Ale dla bogatych Niemców. Chwilę pooglądaliśmy widoczki i ruszyliśmy na poszukiwanie do jedzenia czegoś innego niż kebaby czy falafele.
Rzecz jasna nigdzie nie było możliwości zjedzenia wieprzowiny, bo zarówno Allah jak i Jahwe by nas zgromił. Znaleźliśmy chińczyka i stwierdziliśmy, że tam zjemy - tanio, dużo i smacznie. To nas przekonało. W Izraelu średnia cena kebabu to 35 szekli (a zdarzało się nawet 50!). U Chińczyka najedliśmy się do syta za podobną cenę. Zaczęło robić się ciemno, więc powoli zbieraliśmy się na dół i do pociągu. Podobnie jak w Tel Awiwie w Hajfie zadbane tylko to co mają zobaczyć turyści, a reszta to syf jak w slumsach w Ameryce Południowej. Sztuczne państwo, to i sztucznie wygląda. Powrót pociągiem z uzbrojonymi żołnierzami obu płci.
Dzień kolejny to chyba najważniejsze miasto tego sztucznie utworzonego państwa - Jerozolima. Miasto, wokół którego gromadzą się Żydzi, Muzułmanie i Chrześcijanie. Żeby mało tego było, wszyscy roszczą sobie do niego historyczne prawa. Trafiliśmy na okres, w którym polskie (czy aby na pewno?) media informowały o atakach nożowników powiązanych z Hamassem w Jerozolimie na ludność żydowską. Media zagraniczne informowały nawet o trzeciej intifadzie. Żydami nie jesteśmy, więc jedziemy! Oczywiście pogoda znów nie dopisała. Tym razem wyposażyliśmy się w parasol, który o dziwo był w miarę tani, zwłaszcza w porównaniu ze zwykłym workowym płaszczem przeciwdeszczowym, za który Żyd chciał 60 szekli! Parasol tylko 15... Jerozolima oddalona od Tel Awiwu jest o około 60 kilometrów. Kiedy wysiedliśmy na stacji docelowej naszym oczom ukazała się... pustka. Nie było tam prawie nikogo z wyjątkiem żołnierzy i pracowników stacji. Żeby udać się do "centrum", gdzie mieszczą się mury starego miasta musieliśmy jechać autobusem. W końcu po jeżdżeniu wąskimi uliczkami, obiciu przez kierowcę zaparkowanych samochodów dotarliśmy. Pozostał nam jeszcze mały kawałek do przejścia i tu... schodząc z góry nagle podjechało kilka motorów i dwa samochody, które gwałtowanie zatrzymały się na środku ulicy i chodnika, a miejsce zatłoczyło się od uzbrojonych w długą broń, napompowanych kolesi. Okazało się, że policja. Zatrzymywali co drugi samochód, w którym siedział arab. Wyciągali go z samochodu, i standardowa procedura: ręce na maskę, nogi szeroko itp. Cały samochód sprawdzany czy nie ma ładunków i innych dziwnych rzeczy. Dostaliśmy się w końcu do wejścia starej Jerozolimy.
Przeszliśmy przez jedną z bram (Nam przypadło przechodzić przez Bramę Damasceńską) i trafiliśmy do dzielnicy muzułmańskiej, gdzie jak te wszystkie Araby zobaczyły dziewczynę o blond włosach dostawali świra i mało co nie wybuchli z podniecenia (dobrze, że tylko z podniecenia). Co chwila zaczepiał mnie jakiś Arab żeby powiedzieć mi magiczne słowa: "You are very lucky man", po czym pokazywali paluchami na moją dziewczynę. Może gdyby ich kobiety odsłaniały twarz też by się okazało, że jest tam jakaś blondynka i nie świrowali by jak małpy w zoo. Jak każdego dnia towarzyszył nam deszcz, ale tym razem przesadził. W Jerozolimie nie było odpływów wody, wszystko spływało na dół wąskimi uliczkami i dopiero na samym końcu trafiało do jakiejś kanalizacji. Tym samym chodziliśmy w wodzie po kostki. Sam klimat świętego miasta bardzo przyjemny, wielu turystów, mnóstwo handlarzy naciągaczy, trochę cwaniaków i jeszcze więcej izraelskich żołnierzy. Mijaliśmy co chwila kolorowe stragany, gdzie handlarze oferowali złote góry. Moją uwagę przykuł jeden sklep, w którym pracował na oko jakiś 16-letni Palestyńczyk. Wszystko co znajdowało się wewnątrz opatrzone było flagą Palestyny, akcesoria związane z islamem, nawet breloczki z maczetą. Ale najbardziej zaskakujące były koszulki z napisami "Kill Izrael", "Izrael? You mean Palestina?", "Free Palestina" i inne wzory charakteryzujące się palestyńskim nacjonalizmem. Niestety kupno takiej koszulki mogło się wiązać z baczniejszą kontrolą na lotnisku w drodze powrotnej, bo jak staliśmy w sklepie na zewnątrz zatrzymało się dwóch żołnierzy, którzy nie spuszczali z nas wzroku. Nie wiem, może spodobała im się moja dziewczyna, albo pedały. Ruszyliśmy dalej. Kolejny przystanek to sklep, w którym początkowo nie było nikogo. Dopiero po chwili wpadł zdyszany Arab i rozpoczął handel. Sprzedawał własnoręcznie robione szopki (nie ważne, że jego łapy raczej nie były spracowane od dłuta). Okazyjna cena, 45 dolarów za jedną, wielkości przeciętnego telefonu komórkowego. Potem dwie za 40 dolarów, a na koniec 3 za 40! W międzyczasie do sklepu weszło trzech innych Arabów i stanęli za naszymi plecami, a handlarz dalej gadał, komplementując zarówno moją dziewczynę jak i mnie. Dopiero po jakimś czasie udało się od niego uwolnić i obiecując powrót wyjść ze sklepu. Jak się okazało już trzy sklepy dalej gościu miał niezły rozmach bo strugał te szopki chyba dla całej Jerozolimy. Doszliśmy w końcu do ściany płaczu, gdzie Palestyńczycy nie mają wstępu. Parę zdjęć, pogapić się na modlących się Żydów i zwijka dalej. Część z nich śpiewało jakieś piosenki podczas islamskiego wezwania do modlitwy. Na słynne wzgórze świątynne, gdzie znajduje się meczet Al-aksa, który stał się symbolem ruchu oporu przeciw izraelskim okupantom nie można było wejść. Dzień zleciał na łażeniu po Jerozolimie, targowaniu się z handlarzami i zobaczeniu paru kościołów. Po 17-stej zrobiło się ciemno i wszystko zaczęło zamierać, znak że musimy zwijać do hotelu. Na autobus, który miał nas dowieść na dworzec kolejowy czekaliśmy 40 minut. W hotelu zameldowaliśmy się po 20-stej.
Następny dzień to znów Tel Awiw, parę fotek, zahaczamy słynny Bazar Carmel, gdzie każdy zachwalał swoje produkty, no i spacer promenadą do Starej Jaffy. Jest to arabska dzielnica, w której jak się okazało tętniło życie, mimo że już zdążyło się ściemnić. Trochę się pokręciliśmy, coś zjeść, wypić piwko i zwijamy na wieczór do hotelu. Ostatni dzień to wypad nad oddalone o około 150-200 km (zależy którą trasą się jedzie). Jedyny autobus jechał z Tel Awiwu o 12-stej, na miejscu miał być o godzinie 15-stej. Trasa biegnie krętymi drogami przez góry, a kierowca chyba naoglądał się Szybkich i Wściekłych, bo zasuwał jakby go Palestyńczycy gonili. Na miejscu zameldowaliśmy się około 15:30, bo po drodze staliśmy w korku z powodu spływającej z gór deszczówki, która skutecznie utrudniła przejazd i kilka samochodów zaległo w wodzie.
Obraz, który się rysował po dotarciu na miejsce to pustynia, góry, Morze Martwe, widoczny brzeg Jordanii, mały ośrodek, w którym były tylko kosmetyki i nigdzie nic do jedzenia. Szybko skorzystaliśmy z kąpieli w Morzu Martwym. Uczucie przezabawne, bo zasolenie wody wynosi na taflę i nie ma opcji zanurkować. Jak ktoś kiedyś będzie miał okazję być nad Morzem Martwym zalecam zabrać buty do łażenia w wodzie... ja nie miałem. Dno pokryte jest kryształkami soli, która skutecznie poharatała mi stopy, a jak do ran doszła sól to jedyne o czym myślałem, to żeby jak najszybciej spierdalać z wody. Ostatni autobus do stolicy odjeżdżał o 16-stej, więc oczywiście nie zdążyliśmy. Pozostało jechać z przesiadką o 16.30 do Jerozolimy i stamtąd do Tel Awiwu. No i jak na dziki kraj przystało, autobusu nie ma. Zrobiło się ciemno, dookoła pustynia, góry i pośród nich przystanek, na którym byłem tylko ja z dziewczyną. Nie było nawet jak złapać stopa bo nic nie jeździło. Pomału ogarniało nas wkurwienie, bo o 23 musieliśmy zwijać z hotelu na lotnisko. W końcu, po godzinie czekania na głodzie, przyjechał autobus. Zwijka do Jerozolimy, tam szybko przesiadka i jazda dalej. W hotelu byliśmy około 20:30. Szybka szama, prysznic, pakowanie i biegiem na pociąg na lotnisko. Tam jeszcze seria pytań, gdzie mieszkaliśmy, kim dla siebie jesteśmy, jak długo się znamy, a jak długo razem. Czy ktoś pomagał się nam pakować, czy dostaliśmy prezenty, czy gadaliśmy z Arabami, czy mamy coś niebezpiecznego itp. Po krótkiej dyskusji przeszliśmy dalej i po kilkugodzinnym koczowaniu na lotnisku wróciliśmy do Ojczyzny, którą oboje przywitaliśmy słowami: "na szczęście już w naszej pięknej Polsce!"
Do Izraela dotarliśmy greckimi liniami lotniczymi z przesiadką w Atenach. Na lotnisku w Tel Awiwie zameldowaliśmy się około godziny 3:15 w sobotę nad ranem, a wyszliśmy z niego około godziny 5, bo jak się okazuje na około 15-ścoe okienek pracują tylko trzy, z czego jedno zarezerwowane jest wyłącznie dla obywateli Izraela. Dodatkowo panie nie spieszyły się z obsługą. U Żydów w piątek po południu zaczyna się szabat i kończy się w sobotę po zachodzie słońca. Okazuje się, że w tym okresie pokazują wszystkim jak bardzo im się nic nie chce robić i nawet komunikacja miejska nie kursuje. Najbliższy pociąg do centrum o godzinie 20. Jakoś trzeba było się dostać do hotelu, jedyna opcja taksówka. 13 km = 43 dolary. To chyba nie potrzebuje komentarza. Kraj żydowski, więc spodziewaliśmy się, że tanio nie będzie. Kierowcą był Palestyńczyk, który dość dobrze mówił po angielsku, dlatego można było wypytać o niektóre rzeczy. Przede wszystkim dowiedzieliśmy się od niego żeby nie jadać u Żydów, bo nie znają się na jedzeniu, żeby stołować się u Arabów, bo mają taniej, więcej i smaczniej. Nie chce tu wychwalać Palestyńczyków, ale rzeczywiście miał rację. O tym jednak później, teraz po kolei. Bazę wypadową zrobiliśmy w Tel Awiwie. Stamtąd mieliśmy jeździć w różne zakątki. Dwa pierwsze dni postanowiliśmy spędzić w stolicy. Dzień pierwszy to rozpoznanie miasta. Prawie wszystko było zamknięte (Szabat), na ulicach zero ruchu zarówno samochodowego jak i ludzkiego. Gdzieniegdzie widoczni byli snujący się wolno murzyni. Tego dnia było gorąco i świeciło słońce (co jak się później okazało było ostatni raz podczas pobytu). Celem było dojść do promenady i Morza Śródziemnego, rozejrzeć się po okolicy, sprawdzić ewentualne rozkłady jazdy autobusów czy pociągów. W stolicy Izraela jednak trudno szukać angielskich napisów, zwłaszcza na przystankach. Po angielsku można było przeczytać jedynie nazwy niektórych (tylko głównych) ulic i sklepów.
Sam Tel Awiw to nieduże, ale brudne i zaniedbane miasto. Na ulicach i chodnikach leżało wszystko: od papierów, starych foteli, po zdechłe koty i naćpanych murzynów. Budynki wyglądały jakby dopiero co zostały ostrzelane albo nigdy nie odświeżane. Generalnie straszny syf. Inaczej ma się jednak sytuacja przy Morzu Śródziemnym, gdzie wszystko jest ładne i zadbane. Równo ułożona kostka brukowa, czyste, szklane wieżowce i drogie hotele dla bogaczy.
Dwa światy: ładna promenada, z naprawdę ładnymi widokami, która ma zachęcać turystów do odwiedzania Izraela i ta druga, większa część, do której większość osób nie chciałoby się zapuszczać. Co do promenady, jedynym miejscem, które lekko zaburzało cały widok był klubu 'Dolfin', w którym w 2001 roku miał miejsce zamach, do którego przyznała się palestyńska frakcja Hezbollahu.
O 17 w Izraelu jest już ciemno. Mieliśmy jeszcze kawał drogi do pokonania. Wracając wybraliśmy inną trasę, która pokazała jeszcze gorszą część Tel Awiwu niż ta, którą przyszliśmy na promenadę. Dzień kolejny to również stolica, tym razem niestety w deszczu.
Woda utrzymywała się ulicach i można było odnieść wrażenie, że zaraz zacznie się mała powódź, bo chodziliśmy w niej dosłownie po kostki. Chcieliśmy przejść się jeszcze inną drogą i wybraliśmy taką, na której spotkaliśmy naćpanych i pijanych brudnych murzynów, którzy chyba dawno nie widzieli białych ludzi, bo patrzyli jakby chcieli nas zjeść. Parę godzin pokręciliśmy się po mieście, aż w pewnym momencie byliśmy ostro przemoczeni i z cudem osuszyliśmy później telefony (oczywiście można zapytać czemu nie mieliśmy parasola - kupilibyśmy, gdyby było gdzie). Kolejnego dnia (również deszczowego) udaliśmy się do oddalonej o około 60 km na północ od Tel Awiwu Hajfy. Dojechaliśmy tam pociągiem. Każdy dworzec kolejowy i autobusowy roi się od uzbrojonych żołnierzy i policjantów z długą bronią. Dodatkowo, wchodząc na dworce przechodzi się przez bramkę wykrywającą metal, a wszelkie plecaki i torby rzucane są na taśmę do prześwietlenia bagażu. W Hajfie główną atrakcję stanowią ogrody Bahaitów, które mają kilka poziomów.
Niestety nie jest możliwe dostać się od dołu do góry (ani odwrotnie) idąc przez teren ogrodów jeżeli nie jest się zorganizowaną wycieczką. My musieliśmy wchodzić na każdy poziom z osobna co wiązało się z tym, że z każdego piętra ogrodu należały wyjść tak jak się weszło, obejść go dookoła i wchodzić cały czas pod górę. Trochę łażenia jest, ale nastawienie było na aktywność, a nie wożenie tyłków autobusem. W Hajfie zabawiliśmy cały dzień, ogrody oraz widoki z góry naprawdę godne polecenia. Hajfa ponadto jest miastem, gdzie bardziej czuć europejski klimat niż bliskowschodni. Arabów spotkać można jedynie w taksówkach. Widząc ludzi idących pod górę zatrzymują się co chwila z propozycją podrzucenia kogoś nieco wyżej. My skorzystaliśmy z tej opcji, bo nie mogliśmy znaleźć szczytu Góry Carmel. Zapłaciliśmy 20 szekli za 2 osoby, czyli nie całe 10 zł na głowę za około 2,5 kilometra. W międzyczasie Arab proponował objazdową wycieczkę następnego dnia, jego taksówką, w skład której wchodzić miało Morze Martwe oraz Jerozolima i okolice. Wycieczka na około 10 godzin, koszt - 2 tys. szekli czyli koło 2 tys. zł. Niemało! Dał nam wizytówkę i prosił, żeby zadzwonić i umówić się, o której ma po nas przyjechać. Brzmi super! Ale dla bogatych Niemców. Chwilę pooglądaliśmy widoczki i ruszyliśmy na poszukiwanie do jedzenia czegoś innego niż kebaby czy falafele.
Rzecz jasna nigdzie nie było możliwości zjedzenia wieprzowiny, bo zarówno Allah jak i Jahwe by nas zgromił. Znaleźliśmy chińczyka i stwierdziliśmy, że tam zjemy - tanio, dużo i smacznie. To nas przekonało. W Izraelu średnia cena kebabu to 35 szekli (a zdarzało się nawet 50!). U Chińczyka najedliśmy się do syta za podobną cenę. Zaczęło robić się ciemno, więc powoli zbieraliśmy się na dół i do pociągu. Podobnie jak w Tel Awiwie w Hajfie zadbane tylko to co mają zobaczyć turyści, a reszta to syf jak w slumsach w Ameryce Południowej. Sztuczne państwo, to i sztucznie wygląda. Powrót pociągiem z uzbrojonymi żołnierzami obu płci.
Dzień kolejny to chyba najważniejsze miasto tego sztucznie utworzonego państwa - Jerozolima. Miasto, wokół którego gromadzą się Żydzi, Muzułmanie i Chrześcijanie. Żeby mało tego było, wszyscy roszczą sobie do niego historyczne prawa. Trafiliśmy na okres, w którym polskie (czy aby na pewno?) media informowały o atakach nożowników powiązanych z Hamassem w Jerozolimie na ludność żydowską. Media zagraniczne informowały nawet o trzeciej intifadzie. Żydami nie jesteśmy, więc jedziemy! Oczywiście pogoda znów nie dopisała. Tym razem wyposażyliśmy się w parasol, który o dziwo był w miarę tani, zwłaszcza w porównaniu ze zwykłym workowym płaszczem przeciwdeszczowym, za który Żyd chciał 60 szekli! Parasol tylko 15... Jerozolima oddalona od Tel Awiwu jest o około 60 kilometrów. Kiedy wysiedliśmy na stacji docelowej naszym oczom ukazała się... pustka. Nie było tam prawie nikogo z wyjątkiem żołnierzy i pracowników stacji. Żeby udać się do "centrum", gdzie mieszczą się mury starego miasta musieliśmy jechać autobusem. W końcu po jeżdżeniu wąskimi uliczkami, obiciu przez kierowcę zaparkowanych samochodów dotarliśmy. Pozostał nam jeszcze mały kawałek do przejścia i tu... schodząc z góry nagle podjechało kilka motorów i dwa samochody, które gwałtowanie zatrzymały się na środku ulicy i chodnika, a miejsce zatłoczyło się od uzbrojonych w długą broń, napompowanych kolesi. Okazało się, że policja. Zatrzymywali co drugi samochód, w którym siedział arab. Wyciągali go z samochodu, i standardowa procedura: ręce na maskę, nogi szeroko itp. Cały samochód sprawdzany czy nie ma ładunków i innych dziwnych rzeczy. Dostaliśmy się w końcu do wejścia starej Jerozolimy.
Przeszliśmy przez jedną z bram (Nam przypadło przechodzić przez Bramę Damasceńską) i trafiliśmy do dzielnicy muzułmańskiej, gdzie jak te wszystkie Araby zobaczyły dziewczynę o blond włosach dostawali świra i mało co nie wybuchli z podniecenia (dobrze, że tylko z podniecenia). Co chwila zaczepiał mnie jakiś Arab żeby powiedzieć mi magiczne słowa: "You are very lucky man", po czym pokazywali paluchami na moją dziewczynę. Może gdyby ich kobiety odsłaniały twarz też by się okazało, że jest tam jakaś blondynka i nie świrowali by jak małpy w zoo. Jak każdego dnia towarzyszył nam deszcz, ale tym razem przesadził. W Jerozolimie nie było odpływów wody, wszystko spływało na dół wąskimi uliczkami i dopiero na samym końcu trafiało do jakiejś kanalizacji. Tym samym chodziliśmy w wodzie po kostki. Sam klimat świętego miasta bardzo przyjemny, wielu turystów, mnóstwo handlarzy naciągaczy, trochę cwaniaków i jeszcze więcej izraelskich żołnierzy. Mijaliśmy co chwila kolorowe stragany, gdzie handlarze oferowali złote góry. Moją uwagę przykuł jeden sklep, w którym pracował na oko jakiś 16-letni Palestyńczyk. Wszystko co znajdowało się wewnątrz opatrzone było flagą Palestyny, akcesoria związane z islamem, nawet breloczki z maczetą. Ale najbardziej zaskakujące były koszulki z napisami "Kill Izrael", "Izrael? You mean Palestina?", "Free Palestina" i inne wzory charakteryzujące się palestyńskim nacjonalizmem. Niestety kupno takiej koszulki mogło się wiązać z baczniejszą kontrolą na lotnisku w drodze powrotnej, bo jak staliśmy w sklepie na zewnątrz zatrzymało się dwóch żołnierzy, którzy nie spuszczali z nas wzroku. Nie wiem, może spodobała im się moja dziewczyna, albo pedały. Ruszyliśmy dalej. Kolejny przystanek to sklep, w którym początkowo nie było nikogo. Dopiero po chwili wpadł zdyszany Arab i rozpoczął handel. Sprzedawał własnoręcznie robione szopki (nie ważne, że jego łapy raczej nie były spracowane od dłuta). Okazyjna cena, 45 dolarów za jedną, wielkości przeciętnego telefonu komórkowego. Potem dwie za 40 dolarów, a na koniec 3 za 40! W międzyczasie do sklepu weszło trzech innych Arabów i stanęli za naszymi plecami, a handlarz dalej gadał, komplementując zarówno moją dziewczynę jak i mnie. Dopiero po jakimś czasie udało się od niego uwolnić i obiecując powrót wyjść ze sklepu. Jak się okazało już trzy sklepy dalej gościu miał niezły rozmach bo strugał te szopki chyba dla całej Jerozolimy. Doszliśmy w końcu do ściany płaczu, gdzie Palestyńczycy nie mają wstępu. Parę zdjęć, pogapić się na modlących się Żydów i zwijka dalej. Część z nich śpiewało jakieś piosenki podczas islamskiego wezwania do modlitwy. Na słynne wzgórze świątynne, gdzie znajduje się meczet Al-aksa, który stał się symbolem ruchu oporu przeciw izraelskim okupantom nie można było wejść. Dzień zleciał na łażeniu po Jerozolimie, targowaniu się z handlarzami i zobaczeniu paru kościołów. Po 17-stej zrobiło się ciemno i wszystko zaczęło zamierać, znak że musimy zwijać do hotelu. Na autobus, który miał nas dowieść na dworzec kolejowy czekaliśmy 40 minut. W hotelu zameldowaliśmy się po 20-stej.
Następny dzień to znów Tel Awiw, parę fotek, zahaczamy słynny Bazar Carmel, gdzie każdy zachwalał swoje produkty, no i spacer promenadą do Starej Jaffy. Jest to arabska dzielnica, w której jak się okazało tętniło życie, mimo że już zdążyło się ściemnić. Trochę się pokręciliśmy, coś zjeść, wypić piwko i zwijamy na wieczór do hotelu. Ostatni dzień to wypad nad oddalone o około 150-200 km (zależy którą trasą się jedzie). Jedyny autobus jechał z Tel Awiwu o 12-stej, na miejscu miał być o godzinie 15-stej. Trasa biegnie krętymi drogami przez góry, a kierowca chyba naoglądał się Szybkich i Wściekłych, bo zasuwał jakby go Palestyńczycy gonili. Na miejscu zameldowaliśmy się około 15:30, bo po drodze staliśmy w korku z powodu spływającej z gór deszczówki, która skutecznie utrudniła przejazd i kilka samochodów zaległo w wodzie.
Obraz, który się rysował po dotarciu na miejsce to pustynia, góry, Morze Martwe, widoczny brzeg Jordanii, mały ośrodek, w którym były tylko kosmetyki i nigdzie nic do jedzenia. Szybko skorzystaliśmy z kąpieli w Morzu Martwym. Uczucie przezabawne, bo zasolenie wody wynosi na taflę i nie ma opcji zanurkować. Jak ktoś kiedyś będzie miał okazję być nad Morzem Martwym zalecam zabrać buty do łażenia w wodzie... ja nie miałem. Dno pokryte jest kryształkami soli, która skutecznie poharatała mi stopy, a jak do ran doszła sól to jedyne o czym myślałem, to żeby jak najszybciej spierdalać z wody. Ostatni autobus do stolicy odjeżdżał o 16-stej, więc oczywiście nie zdążyliśmy. Pozostało jechać z przesiadką o 16.30 do Jerozolimy i stamtąd do Tel Awiwu. No i jak na dziki kraj przystało, autobusu nie ma. Zrobiło się ciemno, dookoła pustynia, góry i pośród nich przystanek, na którym byłem tylko ja z dziewczyną. Nie było nawet jak złapać stopa bo nic nie jeździło. Pomału ogarniało nas wkurwienie, bo o 23 musieliśmy zwijać z hotelu na lotnisko. W końcu, po godzinie czekania na głodzie, przyjechał autobus. Zwijka do Jerozolimy, tam szybko przesiadka i jazda dalej. W hotelu byliśmy około 20:30. Szybka szama, prysznic, pakowanie i biegiem na pociąg na lotnisko. Tam jeszcze seria pytań, gdzie mieszkaliśmy, kim dla siebie jesteśmy, jak długo się znamy, a jak długo razem. Czy ktoś pomagał się nam pakować, czy dostaliśmy prezenty, czy gadaliśmy z Arabami, czy mamy coś niebezpiecznego itp. Po krótkiej dyskusji przeszliśmy dalej i po kilkugodzinnym koczowaniu na lotnisku wróciliśmy do Ojczyzny, którą oboje przywitaliśmy słowami: "na szczęście już w naszej pięknej Polsce!"
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz