Myśl o wycieczce do Wietnamu kołatała mi się w głowie od dłuższego czasu, jednak plany nabrały realnych kształtów dopiero pod koniec zeszłego roku, kiedy podliczyliśmy budżet, zaplanowaliśmy szczepienia, przybliżoną trasę i pomniejsze szczegóły. Wyprawa miała mieć wymiar pół na pół turystyczny i quasimilitarny – miejsc pamięci po agresji Stanów Zjednoczonych oraz pamiątek po wojnie jest w Wietnamie pod dostatkiem i nie widzieliśmy możliwości nie złożyć wizyty chociaż w części z nich, starając się jednak skorzystać również z zasłużonego urlopu (w moim przypadku pierwszego prawdziwego w życiu, a trzeci krzyżyk stuknął już dłuższą chwilę temu – taki to „kapitalizm z ludzką twarzą” spotykałem na swojej drodze jak do tej pory).
Celem „wojennej” części wyprawy były m. in. muzea wojenne w Sajgonie i Hanoi, znane w Polsce głównie z miałkiej filmowej propagandy Vietcongowskie tunele w Củ Chi, czy miejsce męczeństwa w słynnym Mỹ Lai, gdzie żołdacy Wujka Sama z zimną krwią rozstrzelali, zarżnęli i zamordowali ponad 500 kobiet, dzieci i starców w myśl zasady „everything that moves is Viet Cong now”. Nie udało się niestety odwiedzić Strefy Zdemilitaryzowanej czy Điện Biên Phủ, znanego ze zwycięskiej bitwy nad innym – francuskim – imperializmem, jednak to tylko dopinguje do kolejnej wizyty w Wietnamie, być może połączonej również ze zwiedzaniem miejsc pamięci po wojnie domowej w sąsiedniej Kambodży. Temu krajowi poświęcę zresztą kilka zdań w dalszej części tekstu.
Kraj
Wietnam to kraj wybitnie rozciągnięty południkowo, z klimatem wahającym się od umiarkowanego w górach na północy po gorący i wilgotny na południu, w okolicach delty Mekongu. Wskutek zawiłej historii, jeszcze przed wojną amerykańską, kraj był podzielony wzdłuż 17 równoleżnika na komunistyczną (związaną co prawda ze światowymi siłami komunistycznymi, aczkolwiek de facto niezależną) północ ze stolicą w Hanoi oraz marionetkowe południe w orbicie amerykańskiej, ze stolicą w Sajgonie (po upadku Sajgonu 30 kwietnia 1975 miasto zostało powiększone o przylegające tereny i przemianowane, ku pamięci „Ojca narodu”, na Hồ Chí Minh, natomiast Sajgon to w dalszym ciągu zwyczajowa nazwa starej/centralnej części miasta).
Różnice w kuchni, języku, sposobie bycia i życia itd. są podobno do tej pory, całe dekady po zjednoczeniu, w dalszym ciągu widoczne, jednak niewiele ponad dwa tygodnie spędzone tam nie pozwoliły nam na dokładniejsze porównania. Dla Europejczyka Wietnam jest przede wszystkim gorący, parny, głośny, a przede wszystkim: wonny. Szczególnie w pierwszych dniach, orgia aromatów na ulicach (a co dopiero w okolicach targów) jest niemal nie do zniesienia, z wiodącymi nutami anyżu, przetworów rybnych, palonych wszędzie kadzideł, a także resztek jedzenia czy… moczu, ponieważ wietnamscy piwosze preferują pozbywanie się balastu na świeżym powietrzu, zamiast w ubikacjach.
Przygotowanie się i uodpornienie na kulturową inność było jednak jednym z etapów przygotowania do wizyty w Wietnamie i trzeba przyznać, że wyszło nam to całkiem nieźle, na czele z uzyskaną już po dwóch dniach umiejętnością sprawnego przechodzenia przez ulicę (polecam wygooglowanie „Hanoi traffic”, ruch uliczny w Wietnamie jest jednym z najintensywniejszych i najbardziej chaotycznych na świecie).
Ludzie
Skoro wspomniana została kulturowa inność, to wypada poświęcić kilka słów jej nośnikowi – ludziom. Wychowawszy się na południu Polski i ucząc się, a potem studiując i (niestety) imprezując w Krakowie, gdzie mniejszość wietnamska jest jak na polskie warunki stosunkowo liczna, miałem okazję poznać zarówno całkowicie zasymilowanych Wietnamczyków o polskich imionach (młodsze pokolenie), jak i osoby starsze, które przyjechały tutaj jeszcze za PRLu, w dalszym ciągu mocno „wietnamskie” w sposobie bycia, niejednokrotnie bardzo słabo zasymilowane. Tutaj należna jest uwaga – duża część wietnamskiej diaspory, a nie inaczej jest w Polsce, to Wietnamczycy z południa, którzy po upadku Sajgonu i klęsce Południa, uciekli z kraju w obawie przed prześladowaniami ze strony obejmujących władzę komunistów. Uciekali głównie ci związani z południowym reżimem oraz inteligencja, niechętnie widziana przez komunistów chyba na całym świecie w tamtych czasach.
Skoro wspomniana została kulturowa inność, to wypada poświęcić kilka słów jej nośnikowi – ludziom. Wychowawszy się na południu Polski i ucząc się, a potem studiując i (niestety) imprezując w Krakowie, gdzie mniejszość wietnamska jest jak na polskie warunki stosunkowo liczna, miałem okazję poznać zarówno całkowicie zasymilowanych Wietnamczyków o polskich imionach (młodsze pokolenie), jak i osoby starsze, które przyjechały tutaj jeszcze za PRLu, w dalszym ciągu mocno „wietnamskie” w sposobie bycia, niejednokrotnie bardzo słabo zasymilowane. Tutaj należna jest uwaga – duża część wietnamskiej diaspory, a nie inaczej jest w Polsce, to Wietnamczycy z południa, którzy po upadku Sajgonu i klęsce Południa, uciekli z kraju w obawie przed prześladowaniami ze strony obejmujących władzę komunistów. Uciekali głównie ci związani z południowym reżimem oraz inteligencja, niechętnie widziana przez komunistów chyba na całym świecie w tamtych czasach.
Naród to wybitnie skromny, pracowity, do tego niemal wiecznie uśmiechnięty. Uśmiech wietnamski nie jest jednak zawsze wyrazem radości, potrafi również skrywać niepokój, zażenowanie czy nawet złość – warto o tym pamiętać przy okazji bezpośredniego kontaktu. Wietnamczycy są jednak na co dzień wybitnie bezkonfliktowi i spokojni. Tych na miejscu podzieliłbym wedle nietypowych kryteriów – na tych, którzy mogą na Tobie zarobić, oraz na tych, którzy już na Tobie zarobili bądź w ogóle nie chcą/nie muszą. Od tych pierwszych (to uliczni sprzedawcy dosłownie wszystkiego, masażystki, rikszarze, naganiacze do hoteli itd. .itd.) niemal nie sposób się opędzić, a ilość „hello”, na które trzeba było odpowiadać, po czym szybko dodawać „no, thanks, I'm fine” bądź „I don't need that, really, thank you” każdego dnia szła w setki. Kwotę łącznie około 300 tysięcy dongów (niecałe 60zł już po podwójnym przewalutowaniu z PLN na USD i z USD na VND) wydane przez dwa tygodnie na takich właśnie nagabywaczy i naciągaczy uważam za bardzo niską i jest ona sporym sukcesem.
Z kolei ci, którzy nie mają interesu do białego człowieka, są niesamowicie pomocni i bezinteresowni. Dla przykładu, konduktor w autobusie podmiejskim, którym jechaliśmy do muzeum Mỹ Lai, z własnej inicjatywy wypisał nam na kartce godziny, w których możemy złapać autobus powrotny do centrum miasta, a dziewczyny z recepcji w niejednym hostelu same oferowały, że załatwią telefonicznie pomniejsze sprawy w związku z wycieczkami, które mieliśmy wykupione zupełnie gdzie indziej. Swoją drogą, niecodziennym przeżyciem było spacerowanie już po wycieczce do muzeum masakry w Mỹ Lai po prowincjonalnym, jakkolwiek wciąż dużym mieście Quảng Ngãi, gdzie białych właściwie… nie ma. Jedyni turyści przyjeżdżają bezpośrednio do muzeum z innych miast prywatnymi busikami i dwoje Europejczyków z plecakami, snujących się po mieście, wywoływało niejednokrotnie śmiech, wytykanie palcami, czy wręcz poruszenie całych grup miejscowych mieszkańców.
Wojna
Konflikt zbrojny skończył się dawno temu – dzisiaj na co dzień właściwie nie spotyka się pozostałości po nim. Wprawne oko znajdzie może na prowincji jeziorka i stawy w lejach po amerykańskich bombach, dostrzeże gdzieś w bocznych uliczkach sędziwych staruszków bez kończyn i to właściwie tyle. Wietnam już dawno zagoił rany po wojnie, odbudował gospodarkę i obecnie jest najdynamiczniej rozwijającym się krajem w Azji. Widać to szczególnie w wielkich miastach, tętniących biznesem, ponieważ na wsi czy (szczególnie) w górach czas jakby się zatrzymał.
Konflikt zbrojny skończył się dawno temu – dzisiaj na co dzień właściwie nie spotyka się pozostałości po nim. Wprawne oko znajdzie może na prowincji jeziorka i stawy w lejach po amerykańskich bombach, dostrzeże gdzieś w bocznych uliczkach sędziwych staruszków bez kończyn i to właściwie tyle. Wietnam już dawno zagoił rany po wojnie, odbudował gospodarkę i obecnie jest najdynamiczniej rozwijającym się krajem w Azji. Widać to szczególnie w wielkich miastach, tętniących biznesem, ponieważ na wsi czy (szczególnie) w górach czas jakby się zatrzymał.
Bolesna przeszłość jest natomiast wciąż obecna – głównie w licznych muzeach, pomnikach, pamiątkowych tablicach. Szczególnie wartościową wizytą była ta w Muzeum Ofiar Wojny w Sajgonie. Zwykli ludzie nie podejmowali raczej tematu wojny, z Wietnamczykiem nie porozmawia się o polityce i nie wymieni poglądów. Tamtejsza kultura prawdopodobnie po prostu nie przewiduje intensywnej wymiany poglądów. Nawet częściowo „zeuropeizowani” (a dokładniej, „kulturowo wybieleni) przewodnicy po miejscach związanych z konfliktem raczej uciekają w żarty bądź ograniczają się do stwierdzania faktów historycznych. Czy to obawa przez wciąż autorytarną władzą, czy po prostu zupełnie inne spojrzenie tych ludzi na życie i historię – nie mnie oceniać. Jedyne pozostałości po wojnie, o których każdy turysta powinien pamiętać, to wciąż nie do końca rozminowane tereny dawnych działań wojennych. Nawet w tak popularnych wśród turystów (i odwiedzanych przez miliony osób rocznie) miejscach jak ruiny Mỹ Sơn, czy tunele Củ Chi, zwraca się uwagę, aby nie oddalać się od utartych ścieżek i dróg, w obawie przez niewybuchami i minami. Kwoty wydane przez wietnamskie władze na rozminowanie (a także otrzymane przez nie dotacje, np. z Włoch, Korei etc) idą w miliony dolarów, a usuwanie pozostałości wydaje się nie mieć końca.
USA
Wydawałoby się, że w kraju tak boleśnie doświadczonym amerykańskim imperializmem nienawiść do niegdysiejszego agresora powinna być na porządku dziennym. Nic bardziej mylnego. Czasy się zmieniły, Wietnam po początkowym okresie izolacji otworzył się w latach 90-tych na ograniczone wolnorynkowe rozwiązania, a np. nasza wizyta w tym kraju zbiegła się w czasie z dość głośnymi wydarzeniami: internet obiegło wówczas zdjęcie Baracka Obamy jedzącego bún chả za 6 dolarów (a to i tak drogo) w niewielkiej knajpce w Hanoi, a z kolei reprezentacja Komunistycznej Partii Wietnamu przebywała akurat w USA z roboczą wizytą. Dzisiaj te dwa kraje dążą do współpracy, a ludzie na ulicach raczej z uśmiechem pytają „so are you from the US”, kiedy okaże się, że nie jest się z Australii (bo to właśnie najwięcej „kangurów” odwiedza ten kraj w celach turystycznych, Wietnam jest dla nich tym czym dla Polaków czy Słowaków swego czasu Chorwacja). Powaga i bezpośredni, chociaż raczej skąpo przyprawiony komunistyczną i antyamerykańską propagandą przekaz, są – znów – w muzeach. Jednakże, nawet i tam obok zdjęć zmasakrowanych ciał wietnamskich rolników w rowach, noworodków potwornie zniekształconych wskutek działania Agenta Orange i spalonych chat czy zbombardowanych dworców, można ujrzeć fotografie amerykańskich weteranów, którzy po latach przyjechali do Wietnamu aby oddać hołd poległym w konflikcie.
Komunizm
Wietnam w dalszym ciągu jest krajem komunistycznym – to nie ulega wątpliwości. Na ulicach dosłownie co kilka metrów powiewają czerwone flagi narodowe z żółtą gwiazdą, a wcale nie rzadziej proporce, plakaty czy tablice z sierpem i młotem. Kolosalnym błędem byłoby jednak spoglądanie na ten ustrój, historię i symbolikę z perspektywy europejskiej. Chociaż może z początku trudno w to uwierzyć, komunizm wyszedł Wietnamowi z perspektywy czasu na dobre i jest to bodaj jedyny kraj na świecie, o którym można to ze sporą dozą pewności stwierdzić. W newralgicznym momencie historii naród wietnamski miał tylko dwie alternatywy – uzależnienie od mocarstw zachodnich z USA na czele (co oznaczałoby totalną eksploatację surowców naturalnych i stworzenie przynajmniej na południu kraju satelickiego), bądź walkę o narodowe wyzwolenie i zjednoczenie – a na tym polu rękawicę podjęli wyłącznie komuniści. W Wietnamie inteligencja wolała grzać ciepłe posadki w kolaboranckim rządzie i nigdy nie było tam na większą skalę ruchu stricte mieszczańskiego i nacjonalistycznego w naszym europejskim pojmowaniu – gdyż jak w większości państw azjatyckich, specyficznie pojmowany nacjonalizm (o bardzo silnym ludowym zabarwieniu) przenikał się z komunizmem. Tu należy wrócić do wspomnianej na początku Kambodży. Jaskrawy kontrast pomiędzy narodowo-wyzwoleńczym komunizmem „wujaszka” Hồ Chí Minha, nakierowanym głównie na walkę o niepodległość i zjednoczenie, a ludobójczym i brutalnym wobec własnego narodu komunizmem Pol Pota, jest aż nadto widoczny. Hồ Chí Minh dopiął swego (co prawda zza grobu) i zjednoczył naród, pomimo kolosalnych ofiar ze strony amerykańskiego najeźdźcy. Pol Pot zaś, na czele Czerwonych Khmerów, skierował agresję przeciwko własnemu narodowi i usiłując wprowadzić skrajnie utopijną wersję komunizmu przyczynił się do wymordowania astronomicznego odsetka (25%) populacji, co wg badaczy totalitaryzmów jest najwyższym procentem jeśli mowa o współczesnych ludobójstwach. Mimo tego, komunizm wietnamski wcale nie był taki niewinny i nie jest moją intencją w jakikolwiek go wybielać, a poza trzeźwą oceną skutków walki narodowo-wyzwoleńczej prowadzonej przez wietnamskich komunistów nie należy zapominać o elementach terroru, które wprowadzili, chociażby w postaci pierwszej „reformy rolnej”, która w praktyce ograniczała się do brutalnych wiejskich samosądów nad duchowieństwem i inteligencją oraz niedawnymi posiadaczami ziemskimi. Słynna masakra w Huế również jest jednym z rażących przykładów na działalność komunistycznego aparatu terroru w Wietnamie.
Polski nacjonalista na drugim końcu świata
Kolejny cel – Kambodża!
SC
Po kilku akapitach płytszych i głębszych przemyśleń warto dla odmiany zarzucić jakimś truizmem: warto podróżować, a im dalej, tym ciekawiej. Wizyta w Wietnamie, po podstawowym przygotowaniu w kwestiach światopoglądowych, kulturowych, historycznych i politycznych była bardzo pouczająca i pozwoliła poznać zakątek świata, w którym wszystko „kręci się” wokół zupełnie innych osi, żeby wymienić tylko rozpad Unii Europejskiej, czy kryzys imigracyjny – w Wietnamie takich, codziennych dla nas, problemów, jak agresywnie narzucony z zewnątrz totalitarny federalizm czy samowola nieprzystosowanych intruzów z innego kręgu kulturowego, po prostu nie ma. Wcale nie tak łatwo odnieść się ze swoim światopoglądem do realiów kraju, w którym cała ta układanka ideologiczna jest złożona z zupełnie innych fragmentów. No bo przecież jak to „przecz z komuno”, skoro komuniści wygonili stąd Jankesów? (;
Wyjazd dał także szerszą perspektywę na doktryny polityczne i światopoglądy oraz pozwolił się przyjrzeć z bliska krajowi i narodowi bezpośrednio dotkniętemu znienawidzonym amerykańskim imperializmem, czego w takim stopniu w Europie, poza Bałkanami, uświadczyć raczej nie można.
SC
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz