piątek, 8 lipca 2016

Lasy Parczewskie - w krainie jezior, lasów, bagien i rzek.

Wielu ludziom wydaje się, że aby odpocząć, wyjść z domu i zobaczyć coś ciekawego, muszą przejechać wiele kilometrów i dysponować dużymi środkami finansowymi (biura podróży, hotele, samoloty, posiłki w restauracjach) oraz, że nie każdy może pozwolić sobie na takie luksusy. Owszem, na „all inclusive” z homarami na śniadanie w Saint Tropez stać może i nie każdego, lecz żeby fajnie spędzić czas i zobaczyć coś, co pamiętać będziemy przez długie lata, potrzeba naprawdę niewiele – odrobiny chęci, głowy pełnej pomysłów oraz podstawowego ekwipunku, który uprzyjemni nam podróż i obozowanie na łonie natury.
Abstrahując nieco od całej tej filozofii podróżowania, chciałbym Wam przybliżyć jedno z wielu miejsc, które znajduje się właśnie w tej „niedalekiej okolicy” – jedno z miejsc, które przyciąga zarówno swoim niepowtarzalnym krajobrazem oraz pięknem fauny i flory, ale także bogatą historią – położona w Lasach Parczewskich, dolina rzeki Bobrówki była niemym świadkiem wielu wydarzeń historycznych, w tym m.in. powstania styczniowego oraz zmagań partyzantów podczas II wojny światowej. 


Nasza trzydniowa wyprawa była owocem niezwykle spontanicznej (aczkolwiek bardzo trafnej) decyzji, która polegała na ograniczeniu się do absolutnego minimum – pojutrze umawiamy się w Lublinie, ja wezmę auto i po prostu jedziemy gdzieś „w teren”. Jak zaplanowaliśmy, tak zrobiliśmy. W międzyczasie zdążyłem zapakować plecak, wypożyczyć mapę i wytypować kilka potencjalnie interesujących miejsc, które oddalone były o minimum kilkanaście kilometrów od siedlisk ludzkich. Niby niewiele, ale wystarczająco by poczuć komfort niezależności.

Ostatni przysiółek cywilizacji – jak widać, nie tylko tej ziemskiej.
A tak wyglądała dalsza droga – w stronę lasów, bagien, rzek i jezior.
Jak wkrótce miało się okazać, już pierwszy strzał był tym idealnym. Samochód zostawiliśmy w Ostrowie Lubelskim, a w dalszą drogę udaliśmy się pieszo. Upał doskwierał straszliwie, lecz po minięciu kilkukilometrowego buforu łąk, pastwisk i upraw rzepaku, finalnie mogliśmy cieszyć się roztaczającym aurę chłodu cieniem drzew. Co więcej, na mapie udało nam się zlokalizować położone pośrodku lasu jeziorko, które ze wszystkich stron zarośnięte było gęstymi szuwarami. Po krótkim rekonesansie odnaleźliśmy jedyną drogę, którą można było dojść do wody i tam zażyć np. orzeźwiającej kąpieli.


Takimi pięknymi widokami poczęstowała nas przyroda – dolina rzeki Bobrówki.



Nasze jeziorko.

Nasze obozowisko,
A tym częstowaliśmy się my: (Potrawka z ziemniaka, kiełbasy, cebuli, czosnku, marchwi, ostrej papryczki i dużej ilości pieprzu kajeńskiego).

Taka krótka, kilkudniowa wyprawa „w nieznane” sprawia zdecydowanie więcej przyjemności, a przede wszystkim – satysfakcji, niż „standardowe” wczasy w luksusowym kurorcie. Odskocznia od monotonii, prozy codziennego życia, mniejszych i większych problemów, zetknięcie się z nowymi – tymi bardziej prozaicznymi – gdzie iść, gdzie kimać, jak rozpalić ogień, gdy dookoła wszystko mokre, jak poradzić sobie z dokuczliwym robactwem, ile chrustu nazbierać? – wspominanie takich wszystkich niedogodności daje niesamowity zastrzyk energii i motywacji w życiu codziennym nawet przez kilka następnych tygodni. Z całego serca polecam taką formę wypoczynku wszystkim, gdyż i każdy (zależnie od swoich możliwości) pozwolić sobie może na dwa-trzy dni spędzone w dziczy – nawet gdzieś niedaleko, lecz z dala od telewizora, internetowego życia i innych problemów współczesnego świata.

Zdjęcie z serii „Projekt Wypad on tour” .


1 komentarz: