Pojawienie się potomstwa potrafi postawić świat na głowie, małe dziecko jest w stanie skutecznie sabotować wszelkie plany, wielu ludzi musi zawiesić na kołku swoje pasje, by poświecić się rodzinie. My natomiast uznaliśmy, że wychowanie dziecka da się połączyć ze swoimi pasjami. Postanowiliśmy zweryfikować tą teorię na wypadzie w okolice Częstochowy. Na Szlak wyruszyły dwa małżeństwa z potomstwem w wieku czterech i pięciu miesięcy. Uznaliśmy, że chłopaki w tak zaawansowanym wieku powinni już zacząć poznawać świat poza łóżeczkiem.
Z dość oczywistych względów zrezygnowaliśmy z noclegu w plenerze na rzecz stancji. Bez dzieciaków ognisko i karimata byłyby nieodzownym elementem takiej wyprawy, poczekamy aż chłopaki będą mili po półtorej roczku i zaczniemy rozważać namioty, no ale na razie zdecydowaliśmy się na wygody. Zakwaterowaliśmy się w Olsztynie i niewiele po tym ruszyliśmy na zwiedzanie ruin pobliskiego zamku i jego okolic. Trasa nie nadawała się na wózki, więc Antek jechał w nosidełku a Rado w chuście elastycznej, obydwa środki transportu bardzo fajnie się sprawdziły. Czasem trzeba było asekurować mamy przy bardziej stromym zejściu, ale generalnie spacery nie nastręczały żadnej trudności.
Obejrzeliśmy sobie zamek i jego najbliższe okolice na rozgrzewkę. Kolejnym punktem dnia była wyprawa do Jaskini Towarnej. Samochodami udało nam się podjechać dość blisko celu, potem wystarczyło tylko przetransportować się pod wejście do jaskini i rozpocząć przygotowania do posiłku, nic nie motywuje lepiej do eksploracji jaskini niż porządny grill. Wkrótce po posiłku dołączyła do nas ekipa NFCzęstochowa. Mieliśmy więc doświadczonych przewodników, którzy znali wnętrze jaskini. Panie z dziećmi zostały na zewnątrz, my ruszyliśmy do środka. Eksplorację zaczęliśmy od prostszych przejść, w których dało się przejść na dwóch, lub maksymalnie czterech kończynach. Jaskinia nie jest szczególnie rozgałęziona, dzieli się na dwa korytarze, kiedy już je zwiedziliśmy przyszła pora na najciekawszą część eksploracji, czyli przedostanie się do jaskini Dzwonnicy. Obydwie jaskinie są połączone ciasnym tunelem, w którym niejedna osoba mogłaby zdiagnozować u siebie klaustrofobię lub nadmierną otyłość, a jedno i drugie mogłoby się skończyć bardzo nieprzyjemną interwencją GOPR-u. Ja na szczęście pierwszego nie mam wcale, a drugie dopiero się rozwija. Uznałem więc, że warto zaryzykować. Najpierw na rozgrzewkę wczołgałem się do ślepo zakończonego tunelu o obwodzie niewiele większym niż moje barki, było dość niewygodnie, bo musiałem czołgać się tam na boku, na szczęście tunel był krótki i zakończony lekkim rozszerzeniem, w którym spokojnie można się było odwrócić i ruszyć w z powrotem. Po tym byłem już prawie pewien, że uda mi się dotrzeć do Dzwonnicy.
Przełaz znajdował się niewiele dalej i był podobnych rozmiarów (nie licząc długości), z tą różnicą, że był szerszy niż wyższy. Po kilku głębszych wdechach ruszyłem do boju. Czołgało się całkiem wygodnie po naniesionym przez wodę, piaskowym podłożu tylko czasem szorując kręgosłupem po suficie. Najwęziej było przy samym wejściu do Dzwonnicy. Prześliznąłem się przez niego całkiem sprawnie, choć wyrzucałem sobie przy tym lekki nadmiar słodyczy w diecie. Teraz zostało mi pozwiedzać jaskinię i się z niej wydostać, o ile to pierwsze było łatwe (w miarę) i przyjemne, to to drugie okazało się już wyzwaniem. Wyjście było najmniejszym punktem, przez który przyszło mi się przeciskać, poza tym dość niewygodnie umiejscowionym. Na szczęście się udało i po chwili bardzo szczęśliwy i jeszcze bardziej ubłocony wróciłem do rodzinki i reszty ekipy.
Oczywiście nie było tak, że tylko faceci się bawili, nasi synowie i ich mamy również mieli okazję zwiedzać wnętrze groty, choć czołganie sobie zgodnie darowali.
Dzieciaki zaczęły się robić trochę marudne, więc mamy zabrały je na stancję, a potem połaziły z nimi po rynku Olsztyna, my natomiast udaliśmy się na górę Biakło. Tak się złożyło, że mieliśmy na wypadzie linę i sprzęt zjazdowy, z którego wypadało przecież skorzystać. Niemalże wszyscy z obecnych mniej lub bardziej ochoczo zmierzyli się z lękiem wysokości zjeżdżając ze skał. Trochę to wszystko trwało, w końcu nie każdy czuje się swobodnie wisząc na linie kilkadziesiąt metrów nad ziemią i czasem trzeba dać mu trochę czasu na przełamanie lęków.
Kolejny dzień wyprawy postanowiliśmy spędzić w znacznie bardziej relaksujący sposób, naszym pierwszym celem był kamieniołom Kielniki. Po pierwsze chcieliśmy zobaczyć ładne miejsce, po drugie chcieliśmy poszukać jurajskich skamieniałości. Znaczy ja chciałem, reszta z grzeczności mi towarzyszyła, Poszukiwania okazały się średnio owocne, dwie poniszczone muszle amonitów i odciski gąbek to niby nie wiele, ale i tak miałem, co zabrać na pamiątkę.
Z Kielnik udaliśmy się już bezpośrednio do odległego o kilkadziesiąt kilometrów zamku Ogrodzieniec. Pomimo sprzedaży wejściówek i jarmarku typu "Janusz" przed bramą, miejsce zdecydowanie warto odwiedzić. Zamek zachował się w dość dobrym stanie, istnieje możliwość przejścia ścieżką dydaktyczną po jego ruinach, można też obejrzeć kamienne ostańce, przy których został zbudowany. Z obydwu atrakcji skorzystaliśmy wszyscy sześcioro.
Był to ostatni punkt naszej rodzinnej wycieczki. Pierwsze podejście do wypadu w poszerzonych składach udało nam się znakomicie, spędziliśmy bardzo przyjemnie koniec tygodnia i zaliczyliśmy kilka sporych atrakcji. Jestem pewien, ze nie był to nasz ostatni wypad rodzinny, może następnym razem uda nam się poszerzyć skład o kolejne rodzinki?
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz