Podobno Bieszczady jesienią są najpiękniejsze. Podobno… Dlatego postanowiłem sprawdzić tę plotkę na własne oczy – ale od początku.
Na początku października obroniłem magistra inżyniera i zamiast chlać na umór z tej okazji, jak to mają w zwyczaju niektórzy, wolałem inaczej spędzić czas. Razem z bracholem postanowiliśmy wybrać się w najdalsze krańce Polski. Podróż z Poznania 16h… Wyjeżdżamy około 23 i około 15, po przesiadkach z pociągu na busa w Rzeszowie i Krośnie, wyruszamy z miejscowości Smerek na szczyt o tej samej nazwie. Mgła masakryczna, widoczność może na 200m, im wyżej tym większe mleko i na szczycie widoczność spadła do około 30m. W dolinie wilgotno, jednak wchodząc na szczyt czujemy coraz chłodniejsze powietrze. Wchodzimy na szczyt: ku naszym oczom pojawia się oszronione pole wraz z oblodzonym krzyżem – to chyba znak, że zdobyliśmy pierwszy szczyt naszej wyprawy. Im dalej tym trudniej: oblodzone skały, śnieg do łydek, 0 widoczności: zamiast podziwiać widoki Połoniny Wetlińskiej chcieliśmy tylko jak najszybciej dostać się do Chatki Puchatka (schronisko). Mimo trudnych warunków dotarliśmy do celu idealnie jak się ściemniło. Szybka ogarka, kolacja i do spania.
Rano, ok. 6:00 obudzili mnie inni goście schroniska, spojrzałem za okno: wszystko przejrzyste, a w głowie jedna myśl: wschód słońca. Ubrałem się tylko cieplej, w łapę aparat i na punkt widokowy. Uwierzcie mi: zachód słońca nad morzem to nic w porównaniu ze wschodem w górach – coś niesamowitego! Ze schroniska wychodzimy około 8 i kierujemy się Głównym Szlakiem Beskidzkim w dół, a następnie znów w górę by wspiąć się na Połoninę Caryńską. Pogoda wręcz idealna: świecące słońce, lekki wietrzyk i bardzo dobra widoczność. Po przejściu Caryńskiej dochodzimy do Ustrzyk Górnych, gdzie postanawiamy zrobić sobie przerwę na obiad. Zbieramy się około 14 i ruszamy dalej; kolejnym celem – najwyższy szczyt Bieszczad czyli Tarnica (1346 m n.p.m.). Według mapy orientacyjny czas przejścia: 3:30h. My zrobiliśmy tę trasę w godzinę krócej. Na szczycie przepiękne widoki na stronę ukraińską, a także na Wołosate, które było naszym ostatecznym celem w tym dniu. Po kilku minutach odpoczynku, łyku wody i gryzie czekolady schodzimy w dół, bo musimy ogarnąć jeszcze spanie. Dochodząc do Wołosatego okazuje się, że wszystkie kwatery zajęte – lekki przypał bo nie ma gdzie spać. Na szczęście widzimy busika; kierowca polecił nam schronisko w Ustrzykach, do którego chwilę później nas zawozi. Szybka kolacja i już o 21 leżymy w łóżkach.
Kolejnego dnia, jeszcze przed odjazdem postanawiamy zdobyć szczyt na granicy Polski i Ukrainy, a dokładniej Wielką Rawkę. Wychodzimy około 8:00. Na mapie trasę tę powinniśmy przejść w około 3:30h. Idąc główną drogą mieliśmy chwilę zwątpienia czy faktycznie dobrze idziemy. Jak się później okazało, w zeszłym roku szlak został przeniesiony dalej – na szczęście szybko się ogarnęliśmy. Pogoda średnia: duża wilgotność, chmury i watr, który dopiero odczuliśmy na szczycie. Podejścia bardzo strome, jednak ku naszemu zdziwieniu trasę tą przeszliśmy w 1:40. Trochę zdziwienie, trochę duma – ale kto to wie, może te 3:30 na mapie to dla jakichś babć czy sportowców-sezonowców. Na szczycie chwila odpoczynku, kawałek czekolady w ustach i ruszamy dalej: Mała Rawka, a dalej na Przełęcz Wyżniańską.
W tym samym w Bieszczadach miał być mój ziomek Resovii z którym mieliśmy przejść jakaś cięższą trasę, a przy okazji zabrać się do Rzeszowa (poznańska cebula – tańszy transport), jednak wolał pochodzić sobie po łatwiejszych dróżkach ( :D ). Dochodzimy do parkingu na Wielkiej Pętli Bieszczadzkiej, patrzymy, a tam ten sam kierowca co podwoził nas z Wołosatego. Od razu nas wyczaił i gaducha, że nas zawiezie do Ustrzyk. Po kilku minutach meldujemy się na obiedzie w miejscowej knajpie i czekamy na busa, który zawiezie nas do Krakowa, bo jadąc innym busem o 15:05 na przesiadkę w Rzeszowie mielibyśmy 10 minut, a z dworca podmiejskiego na PKP około kilometra. Godzina 15:00 – nic nie podjeżdża. Jak się okazało, nikt nie rezerwował miejsca w tym busie, dlatego kurs został odwołany. No to super. Wsiadamy do szofera, który zawozi nas do Rzeszowa. Podróż ponad 4h mija szybko – wjeżdżamy do centrum Rzeszowa, patrzymy, a kierowca staje zaraz przy PKP. Zrywamy się i od razu podjarani smigamy na banę do Poznania. Tyle szczęścia w jednym dniu to mało kiedy mieliśmy. Bana o 19:36 z Rzeszowa, a w Festung Posen meldujemy się wyspani o 6:30.
Bieszczady zwłaszcza jesienią zadziwiają – warto było przejechać całą Polskę na te kilka dni, by zobaczyć ich piękno. Polecam serdecznie!
Andrzejak.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz