Lodowce — olbrzymie twory złożone z przekształconego w lód śniegu opadowego. W Polsce od mniej więcej dwunastu tysięcy lat o lodowiec ciężko, więc musiałem wyruszyć w Alpy, żeby spotkać się z tym zjawiskiem. No dobra, w te rejony wyruszyłem za pracą, a lodowce odwiedziłem przy okazji. Za pierwszy cel obrałem sobie spływający z masywu Mont Blanc język lodowca zwany Glacier des Bossons.
Niedawno zakupiona mapa mówiła mi, że powinienem dostać się pod wjazd do tunelu biegnącego pod Mont Blanc i w jego okolicach wejść na szlak, który poprowadzi mnie w kierunku punktu widokowego. Trasa była dość wygodna, więc całkiem szybko dotarłem do punktu docelowego i już pierwszy rzut oka przekonał mnie, że to jednak za mało, chciałem dotrzeć jak najbliżej lodowca, a nie oglądać go z dość dużej odległości i to jeszcze na wpół zasłoniętego krzakami.
Niedawno zakupiona mapa mówiła mi, że powinienem dostać się pod wjazd do tunelu biegnącego pod Mont Blanc i w jego okolicach wejść na szlak, który poprowadzi mnie w kierunku punktu widokowego. Trasa była dość wygodna, więc całkiem szybko dotarłem do punktu docelowego i już pierwszy rzut oka przekonał mnie, że to jednak za mało, chciałem dotrzeć jak najbliżej lodowca, a nie oglądać go z dość dużej odległości i to jeszcze na wpół zasłoniętego krzakami.
Z mapy wynikało, że kawałek wyżej znajduje się drugi punkt widokowy, ale okazał się on równie nieciekawy, co pierwszy. Nie było innego wyjścia, trzeba było zejść ze szlaku i podejść pod lodowiec na własną rękę. Najpierw musiałem przedzierać się dość stromo pod górę pomiędzy drzewami i krzakami, a następnie w dogodnym miejscu zejść na odsłonięte skały, po których jeszcze niedawno (kilka lat temu) przemieszczał się lodowiec. Tu wcale nie było łatwiej, na początku musiałem się wspinać po dość stromym zboczu, a potem przejść przez morenę boczną. Ta ostatnia była szczególnie zdradliwa, masy luźnych kamieni, w których można było ugrząźć po kolana lub połamać sobie nogi. Na szczęście udało mi się bezpiecznie przebyć ten fragment drogi i oto stanąłem na lodowcu. Robił niesamowite wrażenie, postrzępione, olbrzymie masy lodu poprzecinane licznymi rozpadlinami, układające się w fantazyjne szczyty i doliny, a to wszystko na wyciągnięcie dłoni. Niestety nie dysponowałem odpowiednim sprzętem, żeby pozwolić sobie na głębsze spenetrowanie tych lodowych tworów, więc dokładniej przyjrzałem się tylko obrzeżom, niemniej uważam to za spory sukces. Oczywiście apetyt rośnie w miarę jedzenia, więc postanowiłem zajrzeć na jeszcze jeden lodowiec. Na mapie znalazłem informację o jaskini lodowej w masywie Mer de Glace. Trzeba było wrócić na szlak i rozpocząć dość długą wędrówkę trawersem po zboczach gór. Nawet się nie łudziłem, że dotrę tam dzisiaj. Na szczęście zaplanowałem sobie dwudniową wycieczkę i zabrałem ze sobą sprzęt noclegowy. Pod wieczór zacząłem się już na poważnie rozglądać za dogodnym miejscem na biwak, niestety jedynym kawałkiem płaskiego terenu była ścieżka szerokości kilkudziesięciu centymetrów pod moimi stopami. Powoli się zacząłem już niepokoić czy znajdę coś stosownego, szczęście mi jednak sprzyjało i krótko przed zmierzchem znalazłem na wpół zburzony budynek znajdujący się około 50 metrów poniżej szlaku. Sam budynek był mniej więcej zadaszony, więc na wypadek poważniejszych opadów miałbym gdzie się schować, a obok niego miałem kawałek płaskiej
trawki idealny do rozłożenia karimaty. Noc nie przyniosła mi żadnych niespodzianek pogodowych i kolejnego dnia wypoczęty ruszyłem do kolejnego lodowca. Okazało się, że już po pół godziny marszu dotarłem na skraj doliny, na której dnie można było dostrzec płynący lodowiec. Kolejne pół godziny zajęło mi dotarcie do jaskini lodowej, która przykuła na mapie moją uwagę. Niestety miejsce okazało się absolutnie niewarte czasu i wysiłku. Pierwotnie naturalna jaskinia była teraz jedynie sztucznym tworem z dnem wyłożonym dywanikami i lodowymi rzeźbami wewnątrz. Na szczęście wejście było darmowe, więc straciłem tylko trochę czasu i energii, nie uszczuplając sobie przy tym finansów. Teraz przyszła pora by wejść na lodowiec. Na jego powierzchnię biegł dość trudny technicznie szlak, kończący się sporą ilością drabinek zamocowanych do niemalże pionowej ściany wąwozu. Bardzo ciekawy fragment szlaku, polecam każdemu bez lęku wysokości. W chwili, gdy poradziłem sobie z drabinkami, pod moimi stopami znalazł się lód mocno przemieszany ze żwirem i większymi odłamkami skalnymi. Czasem lód był niemalże całkowicie niewidoczny, czasem było go aż nadto. Masy lodu jedynie sporadycznie były rozcięte głębokimi i widocznymi z daleka szczelinami, więc poruszanie się nawet bez raków było całkiem bezpieczne. W wielu miejscach grzbiet lodowca przecinały strumienie krystalicznie czystej i lodowato zimnej wody. Smakowała wyśmienicie. Spędziłem przynajmniej trzy godziny, wędrując przed siebie po najdłuższym języku lodowcowym we Francji, chłonąc tym samym jego piękno. Miejsce niezwykłe i bardzo odmienne od tych, które odwiedzałem do tej pory, zdecydowanie było warto spocić się, by tam dotrzeć.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz