Rumunia chodziła mi po głowie już od kilku lat. Co roku
planowałem odwiedzić tam kilka miejsc i przejść któreś z pasm górskich, których
w tym kraju nie brakuje. W zeszłe wakacje udało mi się wreszcie spędzić dwa
tygodnie w tym kraju i wiem, że z pewnością tam jeszcze wrócę.
Plan był prosty – tydzień objazdówki po Maramureszu i
Transylwanii i tydzień w Fogaraszach. W tym tekście chciałbym skupić się nad górami,
które cieszą się wśród polskich turystów bardzo dużym zainteresowaniem. Ich
główny grzbiet rozciąga się na około 70 km, a wycieczkę po nim zacząć można od
wschodu lub zachodu. My wybraliśmy pierwszą opcję.
Naszą podróż zaczęliśmy w Warszawie, skąd w kilkanaście
godzin dotarliśmy do Rumunii. Po zaliczeniu kilku „must see” po drodze, które
jak to zwykle się okazuje, wcale nie były takie spektakularne, podążamy w
stronę najpopularniejszego pasma w Rumunii. W oddali udaje nam się dostrzec
jakieś szczyty, jednak wszystko przykryte jest jeszcze chmurami.
To miejsce okazuje się naszym schronieniem na najbliższe dwa dni, ponieważ deszcz i grad nie ustaje, wiatr wieje ciągle tak porywiście, że boimy się, czy konstrukcja to wytrzyma. Temperatura spada do około zera i nie zanosi się na poprawę. Nie byliśmy przygotowani na aż tak niskie temperatury i nie ukrywam, że trochę wymarzamy. Jeden z naszych towarzyszy okazuje się leśnikiem i większość czasu zajmuje nam rozmowa o przyrodzie, lasach i podróżach. Jak się okazuje łączy nas ze sobą kilka odwiedzonych miejsc. Dopiero poranek po dwóch dniach pobytu w schronie okazuje się dla nas zbawienny i wita nas wreszcie słońce i bardzo mała ilość chmur na niebie. Nasi towarzysze nie spieszą się, ale my pakujemy się dość szybko i wyruszamy na szlak. Dopiero z góry dostrzegamy w jak pięknym i malowniczym miejscu przyszło nam spędzić ostatnie 2 noce.
Plan jest taki, aby samochód wraz z połową dobytku zostawić
w jakimś bezpiecznym miejscu w kompleksie turystycznym w miejscowości Sambata
de Sus, z drugą połową wyruszyć na
szlak, a po zejściu z gór kilkadziesiąt kilometrów dalej zacząć się martwić jak
wrócić w to miejsce. Po drodze mijamy spore ilości osobników cyganopodobnych,
które nie zachęcają nas do pozostawiania naszego jedynego środka transportu
samopas, no ale jak to się mówi, kto nie ryzykuje, ten coś tam. Po oględzinach
znajdujemy mały hotelik, gdzie pozwalają nam rozbić namiot na noc, umyć się pod
ciepłym prysznicem i zostawić samochód na cały tydzień, a to wszystko za jakieś
10 złotych. Rozbijamy się więc na miejscu, które zimą służy za stok narciarski
i przygotowujemy się na wyprawę.
Następnego dnia wstajemy skoro świt, przed kurami, psami i
cyganami. Pakujemy się i lecimy na szlak, który jak przystało na prawdziwych niedzielnych
turystów gubimy 10 minut później.
Wracamy skąd przyszliśmy i zaczynamy wycieczkę jeszcze raz. Pierwszym
przystankiem jest źródło, które bez wątpienia jest ważnym miejscem dla każdego
Rumuna, bo przez 15 minut przewinęło ich się tu całkiem sporo, a godzina była
bardzo wczesna. Źródło nosi imię Arseniego Bocy, prawosławnego duchownego. Nie
znamy niestety jego genezy, ale prewencyjnie napiliśmy się z niego wody i
nabraliśmy trochę na zapas.
Naszym następnym punktem jest schronisko Cabana Valea Sambetei, znajdująca się na
wysokości 1400 m n.p.m., a więc w ciągu najbliższych 3 godzin czeka nad prawie
800 m przewyższenia. Pogoda jest kiepska więc nie marnujemy czasu na robienie
zdjęć. Na zmianę pada i świeci słońce, a przed samym schroniskiem łapie nas
mocniejsza ulewa, planujemy przeczekać ją w środku. Punktem docelowym tego dnia
jest przełęcz, na którą widok odsłania się po podejściu do schroniska. Nie
napawa nas to optymizmem, bo słychać z tamtych stron burzę.
Przez chwilę zastanawiamy się czy aby nie zostać na noc w
schronisku, ale po wejściu do środka zmieniamy zdanie. Luksusowe i zadbane
polskie schroniska trochę nas rozpuściły, bo w środku jest dla nas zbyt
obskurnie, śmierdząco, obsługa nie zna ni słowa po angielsku. Oczywiście
jedynymi gośćmi poza nami jest polska wycieczka. Część zeszła z przełęczy, na którą
się wybieramy, dowiedzieliśmy się o panujących u góry warunkach i nie zostało
nam nic innego jak przeżegnać się, założyć pokrowce przeciwdeszczowe i poprosić
Thora żeby w nas nie strzelał. Odległościowo nasz cel na dziś jest na
wyciągnięcie ręki, ale pod górę mamy prawie tysiąc metrów przewyższenia. Z plecakami wypchanymi żarciem idzie to dość
topornie. Przyspieszamy przy każdym dźwięku błyskawicy w okolicy i czas ogólny
nie wychodzi taki zły. Po podejściu okazuje się, że lekko zboczyliśmy z trasy i
nasza przełęcz znajduje się za pobliskim szczytem, ale mija kilkanaście minut i
naszym oczom ukazuje się schron w całkiem niezłym stanie.
Warto w tym miejscu wspomnieć o nocowaniu w górach w
Rumunii. Z racji, że większość schronisk znajduje się w dolinach, to nocowanie
w nich musiałoby wiązać się z codziennym schodzeniem prawie tysiąc metrów w dół
i z wchodzeniem kolejnego dnia. W związku z tym, namioty wolno rozkładać
wszędzie, nawet na terenie parków narodowych, a dodatkowo w większości pasm górskich
znajdują się specjalne schrony blaszane lub murowane, w których schronienie
znajdzie od kilku do kilkunastu osób. Trzeba jednak pamiętać, że w popularnych
miejscach, przy dobrej pogodzie i w okresie letnim dość szybko kończy się
miejsce w owych schronach, a więc lepiej zawsze mieć ze sobą awaryjnie namiot.
Z racji, że był środek tygodnia i pogoda od kilku dni była krótko mówiąc
chujowa, udało nam się załapać na ostatnie dwa miejsca na łóżkach.
W środku bardzo międzynarodowo, oprócz nas oczywiście kilku
innych Polaków, Słowacy, Serbowie i ktoś tam jeszcze. Wszyscy narzekają na
pogodę. Jakaś parka spędziła w tym schronie kilka ostatnich dni, nie wychylając
nosa, ale wydaje mi się, że przesadzali. Chwilę rozmawiamy, ogarniamy swoje
sprawy i idziemy spać, bo ostatnie kilka godzin wypłukało z nas wszelkie soki
życiowe. Sen na metalowej kracie przykrytej cienką karimatą nie należał do
najwygodniejszych ale i tak cieszyliśmy się z tej miejscówki, bo następna grupa
która przybyła po nas, z braku miejsca do spania nawet na podłodze, musiała
rozstawiać namioty na zewnątrz.
Rano zaskakuje nas super pogoda. Korzystając ze źródła
znajdującego się jakieś pół godziny drogi w dół, ogarniamy się przed dalszą
drogą. Naszym głównym celem tego dnia
było zdobycie Moldoveanu, czyli najwyższego szczytu Rumunii. Nie myśleliśmy nad
tym gdzie będziemy spali. Widoki były bardzo obiecujące. Góry zakrywały prawie
cały horyzont, świetnie można było zaobserwować ogrom Karpat. Okolicę
przypominały mieszankę polskich Tatr i Bieszczadów. Odkryte połoniny
poprzecinane masywami skalnymi. Pierwszy schron pojawił się na horyzoncie
bardzo szybko bo już po około 4 godzinach wędrówki.
Tutaj
niestety widać, że pogoda dość drastycznie się zmienia. Wiatr bardzo się nasila
i zaczyna padać deszcz. Szczyty będące naszym celem tego dnia są całkowicie
schowane pod chmurami. Postanawiamy więc zostać na przełęczy do następnego
dnia. Godzina była bardzo wczesna i schron był pusty, murowany ale o wiele
mniejszy od tego z dnia poprzedniego. Wyglądał wewnątrz dość obskurnie,
wybraliśmy więc nocleg we własnym namiocie, czego potem bardzo żałowaliśmy.
Na zmianę pada i świeci słońce, ale wiatr wieje z taką
prędkością, że wygina nam namiot na wszystkie strony. Około godziny 20:00 zaczyna
się jeszcze mocniejsza wichura, która troszeczkę nas niepokoi, ale jakoś udaje
nam się zasnąć…na 15 minut. Potem na zmianę trzymamy stelaż żeby nam go po
prostu nie wyrwało. Trzy, czy cztery godziny później tropik jest już tak
powyginany, że namiot po prostu się na nas kładzie. Nie zanosi się na poprawę
pogody i podejmujemy decyzję o dość szybkiej zmianie miejsca pobytu. W życiu
jeszcze nie widziałem żeby kobieta spakowała się tak szybko, jak wtedy moja dziewczyna.
Pobiegłem do schronu poprosić kilku chłopaków o pomoc w złożeniu naszego namiotu
i resztę nocy spędziliśmy na podłodze schronu. Namiot po tej jednej nocy nie
nadawał się już niestety do użytku, ewentualnie w sytuacji bardzo awaryjnej.
Rano wita nas bezwietrzna pogoda, niestety Moldoveanu i
okoliczne szczyty pokryte są morzem chmur. Jednak po przyjemnej nocce na
betonowej podłodze w schronie śmierdzącym harcerską słowacką pachą, dość szybko ogarniamy się i ruszamy w górę.
Najwyższy wierzchołek nie znajduje się na głównym szlaku Gór Fogaraskich,
zdobywa się go skręcając ze szczytu Vistea Mare na południe. Wraca się tą samą
drogą, proponuje się więc żeby plecaki zostawić na pierwszym szczycie, a
później po nie wrócić, my o tym zapomnieliśmy, ale to dość krótki odcinek więc
nie nadźwigaliśmy się szczególnie. U góry troszeczkę się przejaśnia i od czasu
do czasu horyzont odsłania się przed nami. Z pewnością przy bezchmurnej
pogodzie widoki są tutaj nieziemskie, ale jak to z reguły bywa z naszymi
górskimi wypadami, pooglądamy je sobie na zdjęciach w internecie. Po drodze
jest kilka łańcuchów, kilka razy trzeba pomóc sobie rękoma, ale raczej nic skomplikowanego.
Na szczycie znajduje się rumuńska flaga, książka do wpisów i naczynko do
puszczania baniek mydlanych. Tego dnia z pewnością jesteśmy tam pierwsi więc
chwilę tam spędzamy i napawamy się pionierskim wyczynem. Ludzi spotykamy
dopiero przy powrocie na szlak.
Punktem docelowym tego dnia było schronisko Cabana Podragul
– najwyżej położone schronisko w Rumunii ( 2136 m n.p.m.), a w razie dobrych
warunków przejście do schronu pod przełęczą Arpasului oddalonego jeszcze o 2-3
godzinki od schroniska. Oczywiście o tej dalszej części planu nie informowałem
swojej towarzyszki podróży, żeby stworzyć element zaskoczenia.
Na szlaku zaskakuje nas całkiem niezła pogoda, szczyty się
odsłaniają, momentami nawet świeci słońce, a chmury schodzą w doliny i
odsłaniają ciekawe widoki. Na szlaku bardzo mało ludzi, po drodze głównie
Polacy, od których dowiadujemy się o warunkach w schronisku, do którego
zmierzamy. Pewna para z Polski radzi nam najeść się w schronisku, ale spać w
namiocie przy pobliskim jeziorze. Kilka razy mijamy pasterzy z psami i wielkie
stada owiec. Wreszcie pojawiają się warunki na jakieś zdjęcia. Szlak jak to w
górach, na zmianę prowadzi przez szczyty i przełęcze. Po dotarciu do przełęczy
Podragului zostaje tylko zejście około 200 m w dół do schroniska.
Schronisko to wielki budynek z niezłym widokiem na okalające
je szczyty. W środku warunki całkiem dobre, ale ceny troszeczkę wygórowane.
Dowiadujemy się, że są dla nas miejsca w sali wieloosobowej. Standard podobny
do naszych polskich schronisk, a więc całkiem nieźle. Udaje mi się wprowadzić
mój niecny plan w życie i po szybkim jedzonku i ciepłym napitku wyruszamy w
dalszą trasę. Szlak którym chcemy wrócić na główną trasę idzie poniżej grzbietu
głównego, przecina trzy poboczne grzbiety i daje nam ostro w kość. Nasz związek
przeżywa kilka lekkich kryzysów, związanych z moim poganianiem, ale deszcz pada
cały czas, a burza wisi w powietrzu.
Przejście zajmuje nam troszkę więcej czasu niż nam się wydawało, ale po kilku
godzinach wspinamy się wreszcie na przełęcz Arpasului, znajdującą się na
głównym grzbiecie. Widać stąd już schron, w którym mamy nadzieję spędzić
najbliższą noc. Odgłosy burzy dają nam taką siłę napędową, że w dół prawie
biegniemy (a przynajmniej ja).
Okazuje się, że oprócz blaszanego dużego schronu, widocznego z góry obok znajduje
się jeszcze mały kilkuosobowy schronik lekko zniszczony przez
najprawdopodobniej lawinę.
Zastanawia nas fakt, dlaczego ludzie, którzy schodzili
chwilę przed nami pokręcili się obok większego schronu i pognali w dół.
Dobiegamy do drzwi i już przestajemy się dziwić. Drzwi są zamknięte, a w środku
jest pusto. Z nieba leci konkrety grad i woda leje się strumieniami, a nam
pozostaje przeczekanie najgorszego w uszkodzonym mniejszym schronie, w którym
nie da się nawet zamknąć drzwi, bo przednia ściana cała jest zdeformowana.
Burza lekko ustała i po oględzinach udało nam się otworzyć drzwi
większego schronu, które jakimś cudem zamknięte były skoblem od środka. Tym
przed nami się nie udało, ale że włamy to nasza narodowa specjalność, to stwierdzamy,
że z pewnością nie byli Polakami. Zajmujemy jedno piętrowe łóżko, rozwieszamy
rzeczy do suszenia, bierzemy prysznic na deszczu, uzupełniamy zapasy wody, jemy
i dziwimy się, że nikt do nas nie dołącza. Dopiero po kilku godzinach widzimy,
że zbliżają się do nas dwie postacie. Okazują się nie inaczej, a Polakami –
ojciec z synem podróżujący po europejskich górach.
To miejsce okazuje się naszym schronieniem na najbliższe dwa dni, ponieważ deszcz i grad nie ustaje, wiatr wieje ciągle tak porywiście, że boimy się, czy konstrukcja to wytrzyma. Temperatura spada do około zera i nie zanosi się na poprawę. Nie byliśmy przygotowani na aż tak niskie temperatury i nie ukrywam, że trochę wymarzamy. Jeden z naszych towarzyszy okazuje się leśnikiem i większość czasu zajmuje nam rozmowa o przyrodzie, lasach i podróżach. Jak się okazuje łączy nas ze sobą kilka odwiedzonych miejsc. Dopiero poranek po dwóch dniach pobytu w schronie okazuje się dla nas zbawienny i wita nas wreszcie słońce i bardzo mała ilość chmur na niebie. Nasi towarzysze nie spieszą się, ale my pakujemy się dość szybko i wyruszamy na szlak. Dopiero z góry dostrzegamy w jak pięknym i malowniczym miejscu przyszło nam spędzić ostatnie 2 noce.
CDN.
Ten komentarz został usunięty przez autora.
OdpowiedzUsuńHej! Ciekawie opisujesz, sam planuje wybrać się lada dzień na tą trasę, bo byłem tylko na fragmencie przy Balea Lac. Stąd pytanie, gdzie dokładnie polecasz zostawić auto (pisałeś chyba o jakimś pensjonacie?) Z góry dzięki za odpowiedź!
OdpowiedzUsuńwww.ourway.pl