środa, 7 czerwca 2017

Śledź na wakacjach - Rumunia - Fogarasze cz. II


Pogoda nareszcie jest taka,  jakiej się spodziewaliśmy. Słońce przygrzewa i wysusza nasze przemoczone plecaki i odzież. Na szlaku zaczyna robić się tłoczno. Zaczął się weekend  i pogoda jest obiecująca, więc ludzi z godziny na godzinę widać coraz więcej. Znajdujemy się na głównym grzbiecie najwyższych i najpopularniejszych gór Rumunii, ale mimo wszystko nie są to tak oblegane góry, jak chociażby nasze polskie Tatry. Pomimo że ludzi jest kilkakrotnie  więcej niż w poprzednich dniach to nadal nie są to odstraszające ilości. Trasa to standardowa graniówka, góra-dół i przerwy na zdjęcia i żarcie. Po drodze mijamy jeziorko Caltun, gdzie część ludzi jeszcze zwija swoje namioty, nie zazdrościmy im noclegu, jeżeli mieli taką samą pogodę, jak my.





Miejscem, gdzie od początku planowaliśmy dłuższy postój było Balea Lac, czyli jezioro, znajdujące się na trasie Drogi Transfogaraskiej. To strasznie zaśmiecone i skomercjalizowane miejsce, więc najchętniej byśmy je ominęli, ale marzył nam się obiad w postaci kotleta z frytkami, a wiedzieliśmy, że dostaniemy to w byle jakim hotelu znajdującym się w okolicy jeziora. Musieliśmy także uzupełnić zapasy o świeże kiełbasy i sery, które można tam kupić na straganach. Ludzi były miliony do tego pełno samochodów, wszyscy trąbią, krzyczą i się wloką. Po zapewnieniu sobie wszystkiego z naszej listy potrzeb, ulotniliśmy się by znów znaleźć się z dala od zgiełku i komerchy. Oczywiście spotkaliśmy kolejnych Polaków, tym razem grupę motocyklistów, dla których Trasa Transfogaraska to na pewno spora atrakcja.



Naszym punktem docelowym tego dnia był schron w okolicy jeziora Caltun u podnóża Negoiu – drugiego najwyższego szczytu tego pasma i równie mocno obleganego przez turystów. Z racji weekendu i dobrej pogody baliśmy się, że możemy nie znaleźć miejsca w schronie, ale miała być to nasza ostatnia noc na szlaku więc w grę wchodził awaryjny nocleg w powyginanym namiocie.

Na kilkugodzinnym odcinku krajobraz  zmienia się w bardziej skalisty, tutaj można już powoli porównać  go do tatrzańskiego. Szlak raczej trawersuje większość szczytów więc idzie się dość łatwo, w kilku miejscach pojawiają się jakieś łańcuchy, ale wydaje nam się, że to bardziej w formie ozdoby niż zabezpieczenia, mimo to wyciągamy rękawiczki i chociaż trochę odciążamy zmęczone nogi. Pogoda nie jest zła, najważniejsze, że jest ciepło i nie pada, widoczność mogłaby być lepsza, ale od czasu do czasu odsłaniają się niezłe widoki. 







Na miejscu okazuje się, że znowu do dyspozycji mamy dwa  schrony. Pierwszy ogólnodostępny dla turystów, jak się domyślamy wypchany,  bo wkoło jest mnóstwo namiotów i drugi należący do Salvamontu, czyli rumuńskiego pogotowia górskiego. Po rozmowie z ratownikami udaje nam się załapać na miejsce w tym drugim. Nawet nasz poprzedni nocleg nie był tak luksusowy. W środku pachniało świeżym drewnem i było ciepło, a to chyba najważniejsze.

Następnego dnia, jako pierwszy na celownik poszedł Negoiu. Wypoczęci w luksusowych  warunkach obudziliśmy się skoro świt i zaskoczyło nas bezchmurne niebo i świetne warunki. Polecieliśmy więc od razu do góry. Plan był taki, aby wejść na szczyt szlakiem o wdzięcznej nazwie Żleb Drakuli, który podobno jest najniebezpieczniejszy w całych Fogaraszach (brzmi nieźle,  ale obawiam się, że to coś jak Perć Akademików prowadząca na Babią Górę), niestety z tabliczki dowiadujemy się, że szlak jest zamknięty, kontynuujemy więc wędrówkę głównym szlakiem, który towarzyszy nam od początku. Szczyt zdobywamy dość szybko, ale spędzamy na nim ponad godzinę, robiąc sporo zdjęć, bo pogoda jest najlepsza jaka dotychczas nas spotkała. Widoczność jest naprawdę świetna, ale oczywiście jedyne chmury jakie widzimy okalają szczyty, w stronę których będziemy zmierzać.









Następny odcinek, pomiędzy szczytami Negoiu, a Serbota nazywany jest najbardziej technicznym w całych górach. Gdzieś tam nawet czytaliśmy, że porównywalny jest do naszej Orlej Perci, ale nic z tych rzeczy. Na tym odcinku znajdziemy trochę łańcuchów, trzeba się sporo nimi posiłkować, ale nie ma tu praktycznie żadnej ekspozycji, ani trudności. Na całej długości tylko w jednym miejscu musiałem cofnąć się po plecak mojej kobiety i pomóc jej wspiąć się po łańcuchach. Mimo wszystko fajnie było wreszcie postresować się troszkę czymś innym niż mróz i burza. Na tym odcinku było trochę mniej ludzi, ogólnie zauważyliśmy że im dalej od Balea Lac i Trasy Transfogarskiej, tym ciszej, czyściej i mniej ludzi.






Dwugodzinny spacer w dół, gdzie pokonujemy 800 metrów różnicy wysokości to słodycz dla naszych zajechanych kolan, ale przez cały ten czas myślimy tylko tym żeby napić się jakiegoś zimnego i słodkiego napoju, najlepiej tego znienawidzonego przez wszystkich antykapitalistów świata. Wreszcie po morderczym zbiegu nasz  cel – schronisko Cabana Negoiu – wyłania się zza skał.


Na miejscu okazuje się, że bufet obsługiwany jest tylko w godzinach, w których w górach z reguły ludzi nie ma i w niedzielne popołudnie nie można niczego się napić, ani niczego zjeść. Jaki w tym jest sens to niestety nie jesteśmy w stanie zrozumieć, bo w okolicy schroniska jest kilkadziesiąt osób i ciągle ktoś nowy schodzi z góry, ale udaje nam się wreszcie namówić kogoś z obsługi żeby sprzedał nam coś do picia.

Korzystamy z naszego uroku osobistego, wrodzonego obycia i życzliwości Rumunów do turystów i najpierw udaje  nam się w ciągu 3 minut złapać transport  do Perumbacu de Sus, czyli najbliższej miejscowości, a następnie załatwić nocleg na trawniku pod czyimś domem. Mało tego, Rumuni po raz kolejny zaskakują swoją życzliwością, pozwalają nam się umyć u siebie w domu, gotują super kolację, a następnego dnia odwożą nas całkiem za darmo kilkadziesiąt kilometrów dalej, do naszego samochodu, który mimo naszych obaw stoi cały i zdrowy.

Mało tego, miejscowość, w której zostawiliśmy samochód słynie z głośnych obchodów Wniebowstąpienia NMP i na tę uroczystość przyjechali chyba wszyscy cyganie z Rumunii. Na miejscu można było kupić standardowy zestaw: perfumy, adidasy, dywany i sprzęt marki Stihl. W oczy rzucił nam się również polski akcent na jednym z cygańskich parkingów.

Podwożące nas małżeństwo, nie mogąc przepchać się przez ogromną ilość ludzi i samochodów, zostawia nas wśród masy cyganów, zapraszając nas do siebie, gdybyśmy jeszcze kiedyś zawitali w okolice Gór Fogaraskich.


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz