Pogoda
nareszcie jest taka, jakiej się
spodziewaliśmy. Słońce przygrzewa i wysusza nasze przemoczone plecaki i odzież.
Na szlaku zaczyna robić się tłoczno. Zaczął się weekend i pogoda jest obiecująca, więc ludzi z
godziny na godzinę widać coraz więcej. Znajdujemy się na głównym grzbiecie
najwyższych i najpopularniejszych gór Rumunii, ale mimo wszystko nie są to tak
oblegane góry, jak chociażby nasze polskie Tatry. Pomimo że ludzi jest
kilkakrotnie więcej niż w poprzednich
dniach to nadal nie są to odstraszające ilości. Trasa to standardowa graniówka,
góra-dół i przerwy na zdjęcia i żarcie. Po drodze mijamy jeziorko Caltun, gdzie
część ludzi jeszcze zwija swoje namioty, nie zazdrościmy im noclegu, jeżeli
mieli taką samą pogodę, jak my.
Miejscem, gdzie od początku planowaliśmy dłuższy postój było
Balea Lac, czyli jezioro, znajdujące się na trasie Drogi Transfogaraskiej. To
strasznie zaśmiecone i skomercjalizowane miejsce, więc najchętniej byśmy je ominęli,
ale marzył nam się obiad w postaci kotleta z frytkami, a wiedzieliśmy, że
dostaniemy to w byle jakim hotelu znajdującym się w okolicy jeziora. Musieliśmy
także uzupełnić zapasy o świeże kiełbasy i sery, które można tam kupić na
straganach. Ludzi były miliony do tego pełno samochodów, wszyscy trąbią,
krzyczą i się wloką. Po zapewnieniu sobie wszystkiego z naszej listy potrzeb,
ulotniliśmy się by znów znaleźć się z dala od zgiełku i komerchy. Oczywiście
spotkaliśmy kolejnych Polaków, tym razem grupę motocyklistów, dla których Trasa
Transfogaraska to na pewno spora atrakcja.
Naszym punktem docelowym tego dnia był schron w okolicy
jeziora Caltun u podnóża Negoiu – drugiego najwyższego szczytu tego pasma i
równie mocno obleganego przez turystów. Z racji weekendu i dobrej pogody
baliśmy się, że możemy nie znaleźć miejsca w schronie, ale miała być to nasza
ostatnia noc na szlaku więc w grę wchodził awaryjny nocleg w powyginanym
namiocie.
Na kilkugodzinnym odcinku
krajobraz zmienia się w bardziej
skalisty, tutaj można już powoli porównać
go do tatrzańskiego. Szlak raczej trawersuje większość szczytów więc
idzie się dość łatwo, w kilku miejscach pojawiają się jakieś łańcuchy, ale
wydaje nam się, że to bardziej w formie ozdoby niż zabezpieczenia, mimo to
wyciągamy rękawiczki i chociaż trochę odciążamy zmęczone nogi. Pogoda nie jest
zła, najważniejsze, że jest ciepło i nie pada, widoczność mogłaby być lepsza,
ale od czasu do czasu odsłaniają się niezłe widoki.
Na
miejscu okazuje się, że znowu do dyspozycji mamy dwa schrony. Pierwszy ogólnodostępny dla
turystów, jak się domyślamy wypchany, bo
wkoło jest mnóstwo namiotów i drugi należący do Salvamontu, czyli rumuńskiego pogotowia
górskiego. Po rozmowie z ratownikami udaje nam się załapać na miejsce w tym
drugim. Nawet nasz poprzedni nocleg nie był tak luksusowy. W środku pachniało
świeżym drewnem i było ciepło, a to chyba najważniejsze.
Następnego dnia, jako pierwszy na celownik poszedł
Negoiu. Wypoczęci w luksusowych
warunkach obudziliśmy się skoro świt i zaskoczyło nas bezchmurne niebo i
świetne warunki. Polecieliśmy więc od razu do góry. Plan był taki, aby wejść na
szczyt szlakiem o wdzięcznej nazwie Żleb Drakuli, który podobno jest najniebezpieczniejszy
w całych Fogaraszach (brzmi nieźle, ale
obawiam się, że to coś jak Perć Akademików prowadząca na Babią Górę), niestety z tabliczki
dowiadujemy się, że szlak jest zamknięty, kontynuujemy więc wędrówkę głównym
szlakiem, który towarzyszy nam od początku. Szczyt zdobywamy dość szybko, ale
spędzamy na nim ponad godzinę, robiąc sporo zdjęć, bo pogoda jest najlepsza jaka
dotychczas nas spotkała. Widoczność jest naprawdę świetna, ale oczywiście
jedyne chmury jakie widzimy okalają szczyty, w stronę których będziemy
zmierzać.
Następny odcinek, pomiędzy szczytami Negoiu, a Serbota
nazywany jest najbardziej technicznym w całych górach. Gdzieś tam nawet
czytaliśmy, że porównywalny jest do naszej Orlej Perci, ale nic z tych rzeczy.
Na tym odcinku znajdziemy trochę łańcuchów, trzeba się sporo nimi posiłkować,
ale nie ma tu praktycznie żadnej ekspozycji, ani trudności. Na całej długości tylko
w jednym miejscu musiałem cofnąć się po plecak mojej kobiety i pomóc jej wspiąć
się po łańcuchach. Mimo wszystko fajnie było wreszcie postresować się troszkę
czymś innym niż mróz i burza. Na tym odcinku było trochę mniej ludzi, ogólnie zauważyliśmy
że im dalej od Balea Lac i Trasy Transfogarskiej, tym ciszej, czyściej i mniej
ludzi.
Dwugodzinny spacer w dół, gdzie pokonujemy 800 metrów
różnicy wysokości to słodycz dla naszych zajechanych kolan, ale przez cały ten
czas myślimy tylko tym żeby napić się jakiegoś zimnego i słodkiego napoju,
najlepiej tego znienawidzonego przez wszystkich antykapitalistów świata.
Wreszcie po morderczym zbiegu nasz cel –
schronisko Cabana Negoiu – wyłania się zza skał.
Na miejscu okazuje się, że bufet obsługiwany jest tylko w
godzinach, w których w górach z reguły ludzi nie ma i w niedzielne popołudnie
nie można niczego się napić, ani niczego zjeść. Jaki w tym jest sens to
niestety nie jesteśmy w stanie zrozumieć, bo w okolicy schroniska jest kilkadziesiąt
osób i ciągle ktoś nowy schodzi z góry, ale udaje nam się wreszcie namówić
kogoś z obsługi żeby sprzedał nam coś do picia.
Korzystamy z naszego uroku osobistego, wrodzonego obycia
i życzliwości Rumunów do turystów i najpierw udaje nam się w ciągu 3 minut złapać transport do Perumbacu de Sus, czyli najbliższej
miejscowości, a następnie załatwić nocleg na trawniku pod czyimś domem. Mało
tego, Rumuni po raz kolejny zaskakują swoją życzliwością, pozwalają nam się
umyć u siebie w domu, gotują super kolację, a następnego dnia odwożą nas
całkiem za darmo kilkadziesiąt kilometrów dalej, do naszego samochodu, który
mimo naszych obaw stoi cały i zdrowy.
Mało tego, miejscowość, w której zostawiliśmy samochód
słynie z głośnych obchodów Wniebowstąpienia NMP i na tę uroczystość przyjechali
chyba wszyscy cyganie z Rumunii. Na miejscu można było kupić standardowy
zestaw: perfumy, adidasy, dywany i sprzęt marki Stihl. W oczy rzucił nam się
również polski akcent na jednym z cygańskich parkingów.
Podwożące nas małżeństwo, nie mogąc przepchać się przez
ogromną ilość ludzi i samochodów, zostawia nas wśród masy cyganów, zapraszając
nas do siebie, gdybyśmy jeszcze kiedyś zawitali w okolice Gór Fogaraskich.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz