Odwiedzenie Huculszczyzny i Czarnohory chodziło mi po głowie
już od dłuższego czasu, brakowało tylko kompana posługującego się ukraińskim
lub rosyjskim. Na moje szczęście wolny termin miał kolega M., którego styl
podróżowania bardzo pasuje do mojego. Tak samo jak ja, nie lubi nic planować,
tylko jechać na miejsce i podziwiać. Wybieraliśmy pomiędzy rumuńskimi Fogaraszami,
a ukraińską Czarnohorą. Kolega M. dysponował tylko tygodniem wolnego,
postanowiliśmy więc wyskoczyć na kilka dni na Ukrainę.
Na wyprawę postanowiliśmy wybrać się zaraz po zakończeniu
pierwszej edycji Projektu Survival. Z racji, że nie lubimy za wiele planować przed wyjazdem, do samej
godziny wyjazdu nie wiemy, czym i o której będziemy jechać. Początkowo
znajdujemy międzynarodowe autokary, które zatrzymują się w Rzeszowie.
Podróż nasza zaczyna się więc na dworcu PKS w Stalowej Woli
około godziny 19. Po dojeździe do Rzeszowa dowiadujemy się, że przejazd do Lwowa
owym autokarem kosztuje ponad stówę. Rezygnujemy więc z przejazdu i pięć minut
później kupujemy bilet na pociąg do Przemyśla, gdzie pomimo późnej już pory
mamy nadzieje złapać jakiś transport do Medyki.
W Przemyślu trafiamy na ostatniego kierowcę kursującego na
tej trasie, ale od barmanki w przydworcowej mordowni dowiadujemy się, że po
przekroczeniu granicy nie ma w nocy żadnego problemu z dostaniem się do Lwowa (problem
jest, nie polecamy przekraczać granicy w środku nocy). Nasz kierowca wyrzuca
nas po ukraińskiej stronie o 1 w nocy, gdzie dowiadujemy się, że pierwsza
marszrutka do Lwowa wyjeżdża o 5.45. Najbliższe godziny spędzamy podziwiając
przygraniczny folklor i słuchając opowieści miejscowych przemytników
papierosów. Dla mnie to za dużo i przysypiam na przystanku ponad godzinę przed
przyjazdem marszrutki, ale kolega pilnuje zarówno bagażu, jak i godziny
odjazdu.
Jedną z najbardziej charakterystycznych rzeczy na Wschodzie
są właśnie marszrutki, które mają swój jedyny i niepowtarzalny klimat. Jednak
po nieprzespanej nocy jedyne o czym myślę to przespanie całej podróży,
zasypiam więc z plecakiem na kolanach i
budzę się dopiero we Lwowie.
Chyba nie tylko mi udzielił się senny nastrój. |
We Lwowie meldujemy się po 8-mej rano i od razu lecimy na
dworzec kolejowy. Naszym następnym przystankiem jest Iwano-Frankiwsk, oddalony
od Lwowa o mniej niż 150 kilometrów. Podróż jednak ma trwać 5 godzin i zawierać
jedną przesiadkę – ZAJEBIŚCIE! Bilety na kolej są tu niesamowicie tanie, bo za
taką podróż płacimy po 25 hrywien, czyli niecałe 4 złote.
Do odjazdu mamy prawie godzinę, więc jemy szybkie śniadanie,
robimy kilka zdjęć i wsiadamy do pociągu.
Z początku pusty przedział z minuty na minutę coraz bardziej
zapełnia się ludźmi. Temperatura za oknem zaczęła już powoli przekraczać 30
stopni, a w naszej blaszanej puszce nie da się otworzyć żadnego okna. W środku panuje jednak fajny klimat. Młodsi się
wydzierają, starsi grają w karty i wydzierają się trochę głośniej, a z minuty
na minutę robi się coraz cieplej (celowo unikam słowa „gorąco”, bo to dopiero
przed nami).
Wszystkim narzekającym na kible w polskich pociągach polecam załatwić swoje potrzeby w ukraińskim odpowiedniku, w którym trzęsie jeszcze kilka razy bardziej niż na najbardziej zaniedbanych trasach w Polsce.
W naszym pociągu był jeszcze bezpośredni telefon na milicję. Nie sprawdzaliśmy jednak czy i jak działa owy przyrząd.
Po ponad dwóch godzinach podróży docieramy do Mukaczewa,
gdzie czeka nas przesiadka i drugie tyle podróży. Tutaj w pociągu robi się już
tak gorąco i duszno, że ciężko wytrzymać, robię więc to, co najprzyjemniejsze w
takich sytuacjach, czyli zasypiam.
Po dotarciu do Iwano-Frankiwska szukamy jakiejś pizzerii,
żeby zjeść wreszcie coś ciepłego i podładować
baterie. Z racji pośpiechu niewiele udaje nam się zobaczyć w mieście, oprócz
najbliższej okolicy dworca, gdzie szukamy busa do Werchowyny, w którym spędzimy
następne trzy godziny. W mieście robiąc zdjęcia natrafiamy na lokalny folklor w
postaci prawdziwego słowiańskiego przykuca. Fotografujemy też ukraińskiego
weterana, zapewne z UPA i prawdziwych i niepowtarzalnych afroukraińców.
Dla mnie podróż minęła głównie na spaniu, a przynajmniej do
momentu, do którego się dało. Po tygodniowym pobycie na Ukrainie polskie drogi
będą kolejną rzeczą, na którą przestanę narzekać. Im dalej od miasta tym
gorzej, momentami dziury były szerokie na metr i głębokie na kilkadziesiąt
centymetrów, momentami asfalt w ogóle zanikał. Do Werchowyny docieramy po 20-tej i to
tutaj planujemy szukać noclegu na dzisiejszą noc. Po zapytaniu pierwszego
przechodnia wykonuje on kilka telefonów i po kilku minutach załatwia nam nocleg
w okolicznej agroturystyce za 80 hrywien od osoby (około 12 złotych).
W okresie II RP Werchowyna była największą wsią na terenie
Polski, jednak od zawsze związana była z Hucułami, którzy w tych okolicach
stanowili i stanowią nadal bardzo dużą grupę etniczną. Popularne wśród nich
jest odwołanie do swojej tradycji i kultury. W całej wsi bez problemu zaobserwujemy
zarówno obecne wszędzie niebiesko-żółte i czerwono-czarne barwy, jak i
huculskie wzory i ozdoby. Do zmierzchu szwendamy się po okolicy, robimy kilka
fotek i udajemy się na nocleg, który zaskakuje nas bardzo dobrymi warunkami.
Nareszcie wyspani, wstajemy wcześnie rano. Plan na
dzisiejszy dzień to dotarcie do Chatki u Kuby – jedynej chatki prowadzonej
przez Polaka w ukraińskich Karpatach. Do przejścia mamy może z 10 kilometrów do
wsi Bystrzec, gdzie wejdziemy już na szlak i na rozpoczniemy upragniony
trekkking po górach.
Po śniadaniu i spakowaniu się wychodzimy z domu i kupujemy
od gospodarza ciepłe mleko prosto od krowy, co obu nam przypomina smak
dzieciństwa. Po zobaczeniu pierwszych dzieciaków w huculskich koszulach
przypominamy sobie, że trafiliśmy akurat na 1-wszy września i pierwszy dzień szkoły,
mamy więc przed sobą możliwość napstrykania mnóstwa zdjęć i uczestniczenia w
rozpoczęciu roku szkolnego na ukraińskiej wsi. Dowiadujemy się więc, gdzie
znajduje się najbliższa szkoła i ruszamy w tamtym kierunku w towarzystwie
napotkanego sąsiada.
To właśnie odwiedziny w szkole w Werchowynie skłoniły mnie
do podzielenia relacji na dwie części. Wszystko za sprawą kolegi M., który
narobił tyle zdjęć, że szkoda by było się nimi nie podzielić, bo wiele z nich
wyszło po prostu zajebiście. Kiedy doszliśmy do głównego skrzyżowania we wsi,
od razu wiedzieliśmy, w którą stronę kierować się do szkoły. Pod okolicznym
sklepem od razu zauważyliśmy grupy dzieciaków i dorosłych w tradycyjnych huculskich
strojach, dodatkowo już z daleka było słychać ukraińską muzykę patriotyczną puszczaną
z głośników. Wejście do szkoły przyozdobione było w barwy narodowe i duży herb
Ukrainy. Usiedliśmy więc przy wejściu i po prostu robiliśmy zdjęcia. Po jakimś
czasie postanowiliśmy zapytać się o możliwość uczestnictwa w uroczystości i
zrobienia zdjęć w środku, na co dyrektorka szkoły bez problemu wyraziła zgodę.
Uroczystość odbywała się na świeżym powietrzu. Stroje
regionalne świetnie komponowały się z górskim pejzażem, przez co zdjęcia
wchodziły koledze fenomenalnie. Kilka dni wcześniej na wschodzie Ukrainy
ogłoszono zawieszenie broni i praktycznie oddano tamte tereny w ręce
separatystów, ciekaw więc byłem, czy usłyszymy coś na ten temat w czasie
przemówienia dyrektorki. Zaczęła od standardowego pozdrowienia „Sława Jezusowi
Chrystusowi” i „Sława Ukrainie”, na co dzieciaki odpowiedziały „Bohaterom Sława”
– właśnie takich zachowań w szkole powinniśmy oczekiwać, jako nacjonaliści. Z
racji nie najlepszej znajomości ukraińskiego nie mogłem zrozumieć wszystkiego, o
czym była mowa, ale dziękowano zarówno bohaterom walczącym na wschodzie kraju,
jak i bohaterom, którzy wywalczyli dzisiejsze granice Ukrainy (co nie dla
każdego Polaka mogłoby być przyjemne do słuchania). Na zakończenie ładnej
przemowy, pełnej patosu najmłodsi (chyba) uczniowie, w strojach kozackich
wnieśli flagę Ukrainy do szkoły. Później dzieciaki recytowały wiersze i
przydzielano stypendia za naukę oraz wyniki sportowe, a my powoli zbieraliśmy się
do wymarszu, bo czekał nas jeszcze długi dzień.
Zostało nam jeszcze kilka kilometrów do przejścia, ale w
trakcie postanawiamy zrobić krótką przerwę na kwas chlebowy w sklepie, który
zainteresował nas namiotem piwnym, w którym dostrzegamy zagubioną krowę (może
obudziła się tam na kacu i nie mogła wyjść?).
Kolejnym miejscem, które chcieliśmy odwiedzić w tej okolicy
był cmentarz. Groby są tutaj ozdabiane w bardzo ciekawe wzory i wszędzie leży
mnóstwo kwiatów.
Dalej idziemy drogą w stronę wsi Bystrzec, by na ostatnie dwa
kilometry złapać stopa w postaci starej wojskowej ciężarówki. Na pace siedziało
kilku młodych Ukraińców, którzy wybierali się na Popa Iwana, naszym celem było
jednak dotarcie do Chatki u Kuby, do której została nam ostatnia godzina
marszu. Osobiście nie miałem jeszcze okazji korzystać z takiego stopa, ale
polecam każdemu – niezła zabawa!
Tutaj od początku przemy mocno pod górę, żeby już na
pierwszej polance móc podziwiać widok na okoliczne szczyty. Mijamy opuszczone
gospodarstwo, na które składa się kilka drewnianych, rozwalonych budynków i
wchodzimy na grzbiet Koszaryszczy, gdzie spotykamy parę turystów, dzięki którym
udaje nam się zrobić jedyne wspólne zdjęcie. Kilka minut później meldujemy się
już w Chatce u Kuby, gdzie szykujemy plan na najbliższe dni i przepakowujemy
plecaki, żeby jeszcze tego dnia zdobyć kilka szczytów, o czym napiszę w
następnej części.
Elegancka wyprawa i super zdjęcia. Zwłaszcza ukazujące folklor ;).
OdpowiedzUsuńPoprawcie tylko info nt. konfliktu na Ukrainie. Konflikt jest na wschodzie a nie na zachodzie.
Oczywiście, że na wschodzie, glupi błąd. Już poprawione :)
Usuń