niedziela, 31 stycznia 2016

W wietrze i śniegu - zimowy wypad w Beskidy.

W końcu nadeszła prawdziwa zima, szczerze się obawiałem, że w tym roku już się takiego szczęścia nie doczekam. A tu jednak! Śnieg pojawił się i dość obficie poprószył w moich okolicach. Koniecznie trzeba było z takiej okazji skorzystać i wybrać się w góry. Dzień na to wybrałem sobie wprost znakomity, bure niebo i wirujące płatki śniegu za oknem dawały sporą szansę na spokojną wycieczkę i obcowanie sam na sam z naturą. Wycieczkę zacząłem od zaparkowania samochodu w Wiśle - kto próbował znaleźć tam bezpłatny parking, ten wie jakie to wyzwanie. Na szczęście, podołałem temu zadaniu, w dodatku auto stanęło na samym początku szlaku jaki sobie zaplanowałem. Miałem w planach dotrzeć dziś do schroniska na Soszowie Wielkim, obiekt całkiem przytulny w dodatku z tradycjami sięgającymi drugiej Rzeczypospolitej. Schronisko zostało założone w 1932 roku i jest jednym z najstarszych obiektów tego typu w Beskidzie Śląskim.

Dojść tam z Wisły to niby nic szczególnego, dwie - dwie i pół godzinki marszu i to wszystko. Tak przynajmniej jest przy sprzyjających warunkach pogodowych. Ja miałem natomiast zawieje śnieżne co piętnaście minut i nieprzetarte szlaki. Przygotowałem się całkiem porządnie na taką ewentualność, do plecaka miałem przytroczone raki i rakiety śnieżne, a w ręku czekan. Ten ostatni prawie się nie przydał ze względu na niezbyt ostre kąty podejścia natomiast reszta sprzętu jak najbardziej. Tam gdzie było bardziej stromo, a starszy ubity śnieg był przykryty warstwą świeżego przydawały się raki. Szło się w nich znacznie pewniej i wygodniej. Oczywiście trzeba było nieco szerzej stawiać nogi, żeby sobie przypadkiem nie zrobić dziury w stopie, ale do tej drobnej niedogodności szybko przywykłem. Bez raków stopy mi się ześlizgiwały i musiałem wkładać dużo więcej wysiłku w utrzymanie się w pozycji wertykalnej. 

Za podszeptem spotkanego po drodze górala zmieniłem nieco plan i zamiast iść cały czas oznaczonym szlakiem część trasy przeszedłem po ścieżkach używanych (ostatni raz z tydzień temu, czyli przed większymi opadami) przez mieszkańców okolic. Większość tej trasy wiodła mnie trawersem po grani, tam przydały mi się rakiety śnieżne. Gdy próbowałem iść bez nich śnieg sięgał mi blisko kolan. Chyba nie muszę dodawać, że wędrówka w takich warunkach jest co najmniej męcząca. W rakietach też się zapadałem, w końcu szedłem przez świeżutki, jeszcze nieubity śnieg, jednak odczułem zdecydowaną poprawę komfortu marszu. 

Widoczność w czasie marszu mnie nie rozpieszczała, czasem było widać sąsiednie wzgórze, czasem tylko tuman padającego śniegu w promieniu 30 metrów, mimo to nie miałem powodów do narzekań, wyprawa dzięki temu nosiła choć śladowe oznaki wyzwania, a nie jedynie wycieczki rekreacyjnej, bo niestety raczej do takich przywykłem w Beskidach. Do schroniska dotarłem około południa, czyli po ponad trzech godzinach wędrówki. Odpocząłem sobie w cieple i przy gorącej herbacie, przesuszyłem przepocony ocieplacz na gazowym piecyku stojącym obok ławek i pora mi było zbierać się w drogę na dół. Ruszyłem w stronę Wielkiego Stożka i nieco przed nim odbiłem na pomarańczowy szlak wracający do Wisły, z pomarańczowego skręciłem na niebieski, żeby jeszcze trochę uprzyjemnić sobie drogę i to był całkiem fajny pomysł. Po drodze przypadkiem spotkałem starszego pana jadącego na saniach ciągniętych przez konia. W czasach mojego odległego dzieciństwa był to widok zwyczajny i oczywisty, w dzisiejszych czasach rzadki i niecodzienny. Pogawędziłem sobie trochę z tym sympatycznym człowiekiem i była to ostatnia ciekawostka tego dnia. Znowu wracałem do domu zmęczony, ale szczęśliwy, powoli planując już kolejny wypad.
















Brak komentarzy:

Prześlij komentarz