wtorek, 8 marca 2016

Śledź na wakacjach - Ukraina - Część II Czarnohora



Miesiąc temu kolega przypomniał mi fakt, że druga część wpisu z Ukrainy jeszcze nie znalazła się na blogu. Lenistwo to moje drugie imię, więc odczekałem kolejne 30 dni i postanowiłem dokończyć relacje z Czarnohory. Część pierwszą znajdziecie pod tym linkiem.
Kuba opowiedział nam co nieco na temat okolicznych pagórków i zachwalał szwendanie się poza wyznaczonymi szlakami. Posłuchaliśmy go i od razu ruszyliśmy w stronę Kostrzycy, jednego z wyższych wzniesień w okolicy, gdzie rozciąga się panorama między innymi na główne pasmo Czarnohory, które jest naszym głównym celem. Wycieczkę zaczęliśmy od zejścia do wsi Bystrec i podziwiania cudów architektury ukraińskiej.



Zaraz po zejściu spotykamy parę Polaków, o których wspominał nam wcześniej Kuba. Oni również posiadają w tych okolicach swoją chatkę, gdzie przyjeżdżają wypoczywać latem. Do przejścia mają kilka kilometrów pod górę, a więc pomagamy im wnieść ciężki plecak, uzupełniamy zapasy wody i lecimy dalej pod górę.




Godzina robi się coraz późniejsza, a naszego punktu docelowego, jak nie było, tak nie ma. Co chwilę odnosimy wrażenie, że pojawia się on w oddali, lecz po chwili kolejne wzniesienie wyłania się zza poprzedniego. Kiedy wreszcie jesteśmy pewni, że do celu pozostało nam już niewiele drogi, postanawiamy jednak odpuścić zdobywanie góry, z racji tego że godzina jest zbyt późna na zejście przed zachodem słońca. Na naszą decyzję duży wpływ ma też fakt, że powrót zaplanowaliśmy inną drogą i aby uniknąć zabłądzenia szybko schodzimy w dół.











Po zejściu do wsi podziwiamy kolejne ukraińskie cudo techniki.


Do chatki docieramy już mocno po zmroku, szybko oporządzamy się i szykujemy plan na następny dzień.  Po raz kolejny odkładamy na bok nasz koronny cel – główny szlak Czarnohory. Kuba za każdym razem odradza nam tę trasę, jako zbyt obleganą i ponad miarę pospolitą. Tym razem dajemy się jeszcze namówić, ale obiecujemy sobie, że nie odpuścimy! Wybór pada na Szpyci – jedno z najbardziej charakterystycznych miejsc w Czarnohorze. Na miejsce mamy zamiar oczywiście dotrzeć poza szlakami, zaliczając po drodze kilka ciekawych miejsc, ale o tym za chwilę.

Połowa naszej dwuosobowej ekipy wstaje podziwiać wschód słońca.



Natomiast druga połowa smacznie śpi jeszcze 30 minut.


Wędrówkę znowu rozpoczynamy od zejścia do wsi Bystrec,  gdzie mijamy pierwszą przeszkodę w postaci dwóch mostów, które ku naszemu zaskoczeniu sprawują się lepiej, niż wyglądają.



Na końcu wsi mijamy leśniczówkę i zaczynamy powoli zdobywać wysokość. Mijamy ruiny polskiego domu wycieczkowego, ukończonego na rok przed  wojną. Pytanie nasuwa się jedno – w jakim celu ktoś postawił daczę w poprzek tych ruin i czemu miała służyć ta dziwaczna budowla? Nie mamy zielonego pojęcia, chętnie spytalibyśmy projektanta. Po następnym podejściu naszym oczom na horyzoncie ukazuje się nasz punkt docelowy i charakterystyczne Rebra (Żebra).






Lekko zbaczając z trasy przekraczamy potok Mreję, by odwiedzić staję (odpowiednik naszych szałasów pasterskich), gdzie za półdarmo można zakupić mleko i twaróg. Po drodze mijamy rodzinę, która wybrała się na zbieranie jagód, zapraszają nas na wspólny posiłek w postaci chleba, kawałków kurczaka, keczupu i bimbru, którego ku ich zdziwieniu odmawiamy („no bo jak, to tak wódeczki nie pić, chorzy czy jak?”).





W staji urzęduje dwóch pasterzy, w tym jeden nawet w miarę trzeźwy. Mleka niestety nie dostaliśmy, bo chwilę wcześniej pojechało w dół. Twarogu jest za to pod dostatkiem i to za śmieszne pieniądze (kilka złotych za kilogram). Łamiąc wszelkie możliwe przepisy BHP obowiązujące w Europie, niezbyt przyjaźnie nastawiony kolega ucina nam i waży spory kawał białego, świeżutkiego sera, którym będziemy raczyć się przez kilka następnych dni.











Wracamy do potoku, przy którym wcześniej zbaczaliśmy z drogi i znowu pniemy się pod górkę. Wkraczamy na małą polankę, gdzie pasą się konie. Znajduje się tu również krzyż poświęcony bojowniczce OUN, która poległa w 1949 roku samodzielnie broniąc bunkra przed sowieckim oddziałem.





Po chwili wkraczamy znów do lasu i natrafiamy na źródełko z lodowatą wodą. Źródła w porównaniu do popularnych polskich pasm górskich występują tutaj dość rzadko, a więc warto uzupełniać zapasy, gdy tylko ma się taką możliwość. Częściej niż na źródła natknąć się tu można na krzyże, które wyrastają nawet w środku lasu.





Powoli zdobywamy wysokość i zdobywamy dno wielkiego kotła Gadżyny. "Czas" mamy całkiem niezły więc niespecjalnie się śpieszymy,  po drodze jemy jagody, którym na pierwszy rzut oka susza niestety nie służy, ale są za to bardzo słodkie. Im bliżej celu tym widoki robią się coraz piękniejsze. Skalne ostańce faktycznie przypominają żebra i można tu zrobić multum świetnych zdjęć, z czego kolega korzysta na tyle, aż zaczyna mnie denerwować. Zgodnie z zaleceniami na grań zaczynamy wdrapywać się po stromej ścieżce za ostatnią skałą po prawej stronie. Mamy tu do pokonania ostatnie kilkaset metrów przewyższenia na bardzo krótkim odcinku. Żar leje się z nieba, ale wreszcie czuć, że jesteśmy w górach.







Na grani rozpościera się niesamowity widok na morze gór. Wszędzie po horyzont widać wzniesienia, doskonale pokazuje to ogrom Karpat. Idąc granią po prawej stronie mamy mocno zarośniętą już linię okopów z pierwszej wojny światowej, a po lewej wspomniane wcześniej skalne ostańce. Czujemy się tutaj jak dzieciaki i koniecznie musimy wszędzie wejść i wszędzie zrobić zdjęcia, które przy tej pogodzie wychodzą zajebiście. W jednym z okopów przyrządzamy obiad i powoli myślimy o drodze powrotnej.










W dół schodzimy zielonym szlakiem, przedzierając się przez gęstą kosodrzewinę, by dotrzeć do lasu, który kończy się na Połoninie Maryszewskiej. Po drodze napotykamy na kolejny krzyż i prawdopodobnie miejsce pochówku partyzanta z UPA. Na Połoninie Maryszewskiej przed wojną mieściło się polskie schronisko (obecnie niestety ruina), które niestety tym razem przeoczyliśmy, bo lecieliśmy do źródła oznaczonego na mapie kilkaset metrów dalej. Niestety po źródle również został tylko ślad, najprawdopodobniej przez tegoroczne susze chwilowo zniknęło. Lekko wysuszeni robimy krótką przerwę i lecimy dalej w dół.








Do Bystreca docieramy w miarę wcześnie, od troszkę innej strony. Ukraińska architektura po raz kolejny nas zachwyca. Po raz kolejny próbujemy odkryć, co projektant miał na myśli w tym przypadku.




Tym razem do Chatki docieramy przed zachodem słońca. Na kolacje jemy zakupiony twaróg i pijemy świeże mleko, prosto od huculskiej krowy i obmyślamy plan na następny dzień.


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz