Studenctwo to niewątpliwie jedna z najbardziej
znienawidzonych grup społecznych (zaraz za psami, kanarami, Januszami, czy
kierowcami autobusów). Przynależność do tej grupy ma jednak jeden
niezaprzeczalny plus, a mianowicie – WAKACJE. 19 czerwca zdałem ostatni
egzamin, a odłożona kasa pozwala mi na nieszukanie sezonowej roboty, mogę więc
z czystym sumieniem oddać się mojemu ulubionemu zajęciu, a więc łażeniu po
górach.
Z racji turnieju First to Fight nie miałem zbyt wiele czasu
na wyjazd, a z racji sesji nie miałem
zbyt wiele czasu na zastanowienie się, gdzie chce jechać. Początkowo myślałem o Gorcach, ale po
przeczytaniu wpisu kolegi o wyjeździe w Tatry, zobaczyłem, że śniegu już prawie
nie ma. Trzeba było szybko sprawdzić warunki, a więc dzwonię do kolegi Mojmira
i dialog wygląda mniej więcej tak:
- Jak pogoda w Tatrach?
- A no raczej spoko.
- Dobra to jadę tam. Na razie!
Mniej więcej w takim samym tempie przebiegło moje spakowanie
się (co pozwoliło zapomnieć między innymi o długich spodniach) i chwilę później
szukałem już transportu do Zakopanego. Podróż pociągiem znad morza w góry nie
należy do najprzyjemniejszych, więc szukałem różnych alternatyw i za pomocą
portalu BlaBlaCar trzy godziny później siedziałem już w wygodnym samochodzie.
Po dość monotonnej podróży, około 6 rano dojeżdżam do
Zakopanego. Z racji zamiłowania do gór staram się unikać tego miasta jak ognia. Poranna godzina pozwala na zrobienie
szybkich zakupów, bez stada modnisiów w polarach i butach trekkingowych
przechadzających się w tą i nazad po Krupówkach. Zaopatrzony w żarcie na kilka
najbliższych dni wskakuje w busa do Palenicy, żeby przez najbliższe cztery dni
nie schodzić ze szlaku.
Pogoda zapowiada się elegancko (przynajmniej tego dnia), a z
okazji dość wczesnej godziny na asfaltowej drodze do Morskiego Oka jest
praktycznie pusto. Po drodze obmyślam plan na najbliższe dni. W Tatrach nie
miałem okazji wspiąć się jeszcze na Rysy, Mieguszowiecką przełęcz pod Chłopkiem
i Kościelec więc na pierwsze dwa dni planuje za bazę wypadową obrać schronisko
pod Morskim Okiem.
Im dalej od Palenicy, tym bardziej widoczne stają się
najładniejsze szczyty.
Bez pośpiechu nad Morskie Oko docieram w okolicach godziny 10
i cieszę się jeszcze pustkami, co w tej okolicy należy to rzadkości.
Z racji całej nocy spędzonej w samochodzie i dość późnej
godziny, jak na wychodzenie na szlak, postanawiam zrobić jakiś szybki rekonesans
po okolicy i przypomnieć sobie jak się chodzi po górach. Rezerwuje nocleg w
schronisku, bez pośpiechu się ogarniam, jem drugie śniadanie, wkładam buty i
zbieram się do wyjścia. Jak już wcześniej wspomniałem, pierwszego dnia miał być
lajcik, a więc wybieram wspięcie się na Szpiglasową Przełęcz, Szpiglasowy
Wierch, zejście do Doliny Pięciu Stawów, zjedzenie tam obiadu i powrót na
Morskie Oko niebieskim szlakiem przez Świstówkę.
Żółty szlak idzie sobie powoli pod górę i odsłaniają się
coraz ciekawsze widoki. Możemy popatrzeć z góry na Morskie Oko, Rysy, Mięguszowiecki Szczyt, no i na najbardziej
charakterystyczny szczyt w Tatrach, czyli na Mnicha.
Po około godzinnym marszu docieram do miejsca, gdzie zaczyna
się szlak na Wrota Chałubińskiego. Szybki rekonesans i zagwozdka, czy zdążę
dołożyć dodatkowe dwie godziny na wejście i zejście? Jednak lenistwo wygrywa,
co potem wychodzi na plus, bo dzięki tej decyzji ominąłem ulewę. Robię kilka
zdjęć, zjadam batonika i lecę dalej pod górę.
Na Szpiglasowej Przełęczy jak to zwykle bywa ludzi całkiem
sporo i kilka razy już tu byłem, ale lecę na Szpiglasowy Wierch zrobić kilka
zdjęć.
Dwa lata nie byłem w Tatrach, wybrałem więc ten szlak na
pierwszy dzień żeby chociaż w minimalnym stopniu pobawić się łańcuchami.
Zejście z przełęczy do Doliny Pięciu Stawów nie należy do trudnych, ani
wymagających, ale na pierwszy dzień, czy nawet pierwszy raz z łańcuchami w celu
oswojenia się, jest to chyba najlepszy wybór. Pogoda się powoli psuła i
zanosiło się na deszcz więc trzeba było przyspieszyć trochę tempo.
Pierwszy Deszcz złapał mnie około dziesięciu minut od
schroniska, jednak ulewa zaczęła się trochę później. Z racji uzależnienia od
internetu skorzystałem w schronisku w Dolinie Pięciu Stawów z darmowego WiFi,
zjadłem obiad, deser, wypiłem kawę i co jakiś czas sprawdzałem co się dzieję za
oknem. Z racji, że im dłużej człowiek odpoczywa, tym mniej mu się chcę,
stwierdziłem że nie ma już na co czekać i ruszyłem w drogę powrotną, niebieskim
szlakiem przez Świstówkę. Po drodze minąłem kilku turystów kolejno w
lakierkach, chodakach i sandałach ze skarpetami (ciekaw jestem, jak taki zestaw
sprawdza się podczas ulewy) i szybkim tempem wróciłem na nocleg do schroniska
przy Morskim Oku. Prognoza pogody na następny dzień nie napawała mnie
optymizmem, ale wiadomo, że z przewidywalnością pogody to w Tatrach bywa bardzo
różnie.
No i prognoza się nie myliła. Pierwsza pobudka o godzinie
5:30, następna o 6, kolejna o 7. Deszcz lał z krótkimi przerwami więc nie
spieszyłem się z jedzeniem i ogarnianiem. Warunki były kiepskie, dlatego też
odpuściłem sobie bardziej wymagające szlaki i zarezerwowałem jeszcze jedną noc
w schronisku. Mniej więcej do godziny 12 czekałem na poprawę pogody i ruszyłem
wraz z dwoma gośćmi poznanymi w schronisku, którzy czekali na to samo. Spod
schroniska nad Morskim Okiem niewiele jest możliwości krótkich wyjść, więc
wybieramy Wrota Chałubińsiego. Z racji gównianej pogody tempo mamy bardzo
dobre, szybko wchodzimy na górę, oglądamy wszechobecną mgłę, schodzimy na dół i
po mniej niż trzech godzinach od wyjścia ze schroniska jesteśmy z powrotem. Z
racji małych porcji i kiepskiej kuchni przy Morskim Oku schodzimy na obiad do
schroniska Roztoka, chłopaki wychylają po kilka piw i wracamy na nocleg do
góry. Wracając około godziny 19 widzimy już błękit nieba i słońce ogrzewające
Rysy, czyli mój cel na dzień następny.
Pobudkę zaplanowałem na 6 rano, ale przez bolący ząb już o 5 byłem na nogach.
Pogoda zapowiadała się całkiem nieźle, więc nigdzie się nie spieszyłem. Po
lekkim zagadaniu się z kimś ze schroniska około 6:30 wszedłem na szlak na Rysy.
Chwilę później dotarłem już nad Czarny Staw i zostało mi
„tylko” podejść na Rysy.
Tutaj już powoli czuć w nogach, że idzie się pod górę. Co
jakiś czas robię krótką przerwę na kilka fotek.
Zaczynają pojawiać się pierwsze łańcuchy, ale już do samego
szczytu nie ma raczej żadnych trudności, ani większych ekspozycji, myślę że
jedyne problemy mogą pojawiać się w czasie deszczu, kiedy skały są mokre. W
suche dni większość łańcuchów jest wręcz zbędnych.
Im wyżej wchodziłem, tym niżej schodziły chmury. Pod
szczytem wiedziałem już, że chyba niewiele zobaczę z góry. Po niespełna trzech
godzinach od wyjścia ze schroniska docieram na najwyższy punkt Polski. Nie
jestem tam niestety sam, ale tłumów nie ma. Momentami tylko widać cokolwiek na
dole, więc dla widoków będę jeszcze musiał tu kiedyś wrócić.
Na górze poznaję dziewczynę, która tak jak ja ma zamiar
dojść jeszcze dziś do schroniska w Dolinie Pięciu Stawów, więc dalej idziemy już
razem. Koleżanka trochę biega po górach i zarzuciła niezłe tempo. Uniosłem się
honorem i na złamanie karku poleciałem za nią na dół. Przy Czarnym Stawie
godzina była jeszcze bardzo wczesna i przez chwilę zastanawiałem się nad
wejściem na Mięguszowiecką Przełęcz pod Chłopkiem, ale pogoda była dość
niepewna, a szlak ten należy do trudniejszych, więc sobie odpuściłem. Teraz już
tylko szybkie przepakowanie w schronisku nad Morskim Okiem i z dużym worem na
plecach, tak samo szybkim tempem jak wcześniej lecimy do Pięciu Stawów. Na
miejscu jesteśmy dość wcześnie (na tyle wcześnie, że można pozwolić sobie na
dwa obiadyJ )
i resztę dnia spędzamy na lenistwie. Następnego dnia ma podobno być piękna
pogoda, a więc planuję wdrapać się na Kościelec, z którego roztacza się piękny
widok.
Wstaje koło 7 rano, pogoda jednak nie jest tak wspaniała,
jak zapowiadali zeszłego wieczora. Dopiero przed 9 udaje mi się wyruszyć na
szlak. Głównym pomysłem było „wejdę na
Zawrat i zobaczymy co dalej”.
Jak widać na powyższych zdjęciach warunki pogodowe nieco się
poprawiły, a więc powrót do planu pierwotnego – na Kościelec przez Świnicę.
Czerwony szlak z Zawratu na Swinicę przypomniał mi wreszcie o moim lekkim lęku
wysokości. Co prawda nie jest to Orla Perć, jednak kilka momentów jest dość
ciekawych i ekspozycja jest mocna.
Przy zejściu na Świdnicką Przełęcz widać, że po polskiej
stronie robi się coraz bardziej mgliście. Napotkani po drodze krajanie z moich
rejonów pomagają rozwikłać zagadkę. Słowacy przepychają gównianą pogodę na
naszą stronę Tatr i cieszą się widokami u siebie.
Godzinkę później jestem już pod szlakiem prowadzącym na
Kościelec. Rezygnuje z wchodzenia, bo widoczność jest na jakieś 30 metrów i
raczej nici z widoków.
Dalsza część planu to przejście wokół Czarnego Stawu
Gąsienicowego i powrót do schroniska przez Kozią Przełęcz. Czarny Staw wyglądał
jak morze, bo ciężko było wypatrzyć drugi brzeg. Godzina robiła się już późna,
więc szybki posiłek i dalej w drogę.
Przejście przez Kozią Przełęcz to znowu kilka odcinków, przy
których człowiek może sobie przypomnieć, na czym polega lęk wysokości, ale z
racji słabej widoczności nie było widać miejsc, gdzie można by spaść.
Ostatni etap to przenieść się na nocleg do schroniska w
Roztoce, skąd bliżej do parkingu w Palenicy, a stamtąd prosto do Zakopanego,
gdzie łapałem stopa na Warszawę, gdzie czekało już kilku znajomych w sobotę odbywał
się turniej First to Fight. Mimo, że wyszły tylko cztery dni spędzone w górach,
na pewno było warto troszeczkę się poruszać, szczególnie że Tatry były ostatnio
przeze mnie mocno zaniedbane.
Do zobaczenia na szlaku!
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz