wtorek, 17 lipca 2018

Czarnobyl


Przez lata naczytałem się o katastrofie w elektrowni jądrowej w Czarnobylu, obejrzałem chyba wszystkie dostępne filmy o tym zdarzeniu i nawet, jako fanowi horrorów, podobał mi się tak na serio film "Czarnobyl. Reaktor strachu", który mimo wszystkich uwag znawców z Filmwebu dostarczył mi wszystkiego, czego się po takiej produkcji spodziewałem. Lata temu, pomyślałem sobie, że w końcu wypadałoby zobaczyć to wszystko na własne oczy. I w końcu się udało.

Do czarnobylskiej zony wybrałem się ze zorganizowaną wycieczką (nie mam na tyle czasu, pieniędzy ani nie jestem aż takim "hardkorem", żeby samodzielnie grzebać się w ukraińskich papierach, pozwoleniach, dokumentach i eksplorować zonę tak dogłębnie, po prostu chciałem to zobaczyć), z której jestem w pełni zadowolony i mogę ją śmiało polecić.

Wycieczka obejmowała także zwiedzanie Kijowa, więc odwiedziliśmy w pierwszy dzień najważniejsze miejsca, zabytki, pomniki, cerkwie, plenerowe Muzeum Wielkiej Wojny Ojczyźnianej. Przed muzeum tym znajduje się pomnik "Afgańców”, czyli Ukraińców, którzy zginęli w wojnie prowadzonej przez Związek Radziecki w Afganistanie. Przewodnik mówił, że kiedyś można tam było spotkać...  żebrzących weteranów tej wojny.

Zwiedzanie rozpoczęło się w kijowskim Muzeum Czarnobylskim, niewielkie, ale klimatyczne muzeum, niezwykle sentymentalne i smutne. Na wejściu witały nas tablice z miejscowościami znajdującymi się w skażonej strefie, tymi, których dziś już nie ma. Pomiędzy nimi wisiały sylwetki japońskich karpi, jako symbol solidarności z Japończykami w związku z awarią elektrowni w Fukushimie. Tuż nad zdjęciami setek dzieci, które ucierpiały w wyniku chorób popromiennych, na suficie znajduje się mapa świata ze światełkami w miejscach gdzie znajdują się czynne reaktory (światełka są pomarańczowe...  dwa migające, czerwone oznaczają Czarnobyl i Fukushimę).
Muzeum Wojny Ojczyźnianej wita nas trzema współczesnymi pojazdami wojskowymi, które wg. tablic informacyjnych zostały zdobyte podczas tlącego się wciąż konfliktu na wschodniej Ukrainie. Na tablicach tych czytamy, że jest to dowód zaangażowania Rosji w działania separatystów.
Samo muzeum wypełniają czołgi, śmigłowce, samoloty i masa innego sprzętu oraz wielkie, radzieckie pomniki, w tym górujący nad miastem pomnik "Matki Ojczyzny" (w rozumieniu Ojczyzna = ZSRR).

Po "zalogowaniu się" w hotelu wyruszyliśmy na zwiedzanie Kijowa, gdzie oprowadzono nas po najważniejszych zabytkach i pomnikach. Sporo miejsca poświęcony zostało zamieszkom na Majdanie. Przeszliśmy ulicą zwaną dziś "Aleją Niebiańskiej Sotni", gdzie co krok zatrzymywaliśmy się przy miejscach pamięci ofiar tych walk. Robiło to niesamowite wrażenie i pobudzało do refleksji. Obserwując Majdan Niepodległości w czasie wolnym, tętniące na nim życie, trudno było porównać to z obrazami, które nie tak dawno widzieliśmy w telewizji.Czas wolny wypełniłem odwiedzinami pod stadionem Dynama i zejściem nad Dniepr w celu spożycia, długo wyczekiwanego, piwka.

Drugiego dnia, o godzinie 7 rano wyruszyliśmy do strefy zamkniętej. Przewodnikiem naszym był Ukrainiec mówiący po polsku lepiej od niejednego Polaka i naprawdę był to profesjonalista. Masa ciekawostek, którymi uraczył nas w czasie zwiedzania, szczegółów, o których nie wspomina Discovery, była imponująca.

Kontrola paszportowa na pierwszym checkpoincie Dityatki i ruszamy w głąb strefy (to granica 30-kilometrowa, kolejny checkpoint znajdują się w promieniu 10 km od elektrowni). Przy powitalnej tablicy miasta Prypeć zatrzymujemy się na 4 minuty (tak było w programie). Promieniowanie tam jest dość wysokie, stąd tak krótki czas. Kilka metrów dalej znajduje się granica zlikwidowanego Czerwonego Lasu, gdzie promieniowane wynosi do 16 mSv (przy tablicy ok. 2 mSv... mniej więcej stałe wysokie promieniowanie ma miejsce przy składzie paliwa jądrowego - 5,6 mSv). Zlikwidowany las przyjął pierwszą falę radioaktywnej chmury po wybuchu, iglaste drzewa zostały nią spalone. Tam możemy podejść z dozymetrami na ok. 10 sekund. Jeśli wierzyć przewodnikowi (nie mam powodów nie wierzyć, a przynajmniej nie chcę sprawdzać) przebywanie ponad 10 minut w miejscu o takim promieniowaniu może wywołać pierwsze skutki choroby popromiennej.

Ruszamy dalej. Mijamy urząd pocztowy, gdzie przewodnicy załatwiają jakieś formalności, co trwa kilka minut. W urzędzie tym znajduje się serwer otrzymujący dane z 200 rozstawionych w strefie, samodzielnych, elektronicznych punktów kontroli promieniowania (wg. tych obliczeń także, w zależności od stężenia, dobierane są trasy wycieczek).

Przed wyjazdem spotykałem się z opiniami, że "to już nie to", że "robione pod turystów". Po wizycie tam ośmielam się nie zgodzić, chyba, że mają hollywoodzkich scenarzystów. Miasto Prypeć zarosło lasem... Niektóre wieżowce i bloki ledwo widać zza drzew (przewodnik mówił, że zwiedzanie strefy jesienią dodaje jej "uroku"). Przez 30 lat grasowały tam bandy złomiarzy, mniej lub bardziej zorganizowane. Na pewno nikt niczego tam nie upiększa... albo jest takim fachowcem, że nie da się tego poznać. Jedynie w kilku pomieszczeniach znajdują się jakieś rekwizyty typu stare plakaty na ścianach, jakaś podniszczona makieta... cała reszta jest... idealnie rozpierdolona i pożarta przez czas a np. w centrum dowodzenia radarem pod nogami walają nam się sterty izolacji obdartej z kabli. Znudzeni policjanci na checkpointach (uprzedzano nas, że wkurwiają się na robienie im zdjęć) i dopiero, chyba tak naprawdę kiełkujący biznes turystyczny, nie popsuły, w moim odczuciu, klimatu.
Zwiedziliśmy więc budynki i hale zakładów "Jupiter", które, oprócz oficjalnej produkcji magnetofonów, zajmowały się sprzętem elektronicznym dla elektrowni i jakimiś tam drobiazgami do pocisków balistycznych dla okrętów podwodnych. Wokół zakładów cała masa opuszczonego sprzętu, autobusy, maszyny budowlane. Zaleceniem przewodnika i organizatorów było nie dotykanie tam niczego, zwłaszcza przedmiotów stalowych, drewnianych, chodzenie po mchu i trawie (tego nie dało się unikać). Podeszliśmy więc do części maszyny budowlanej, takiej "łyżki"... wokół niej promieniowanie wynosiło 4-5 mSv... tam też mogliśmy podejść na małą chwilkę. Ochotnik włożył rękę do wnętrza łyżki, licznik wybił... 60 mSv a wskaźnik rósł w ekspresowym tempie.
Kolejnym punktem zwiedzania było charakterystyczne wesołe miasteczko, które nie miało okazji nigdy nikogo rozweselić gdyż zamontowane zostało kilka dni przed awarią reaktora, a planowane otwarcie 1 maja 1986 roku, nie odbyło się ze względu na ewakuację mieszkańców. Mimo pięknej pogody klimat był posępny, można było wyobrazić sobie jak mogło to wszystko wyglądać gdyby nie...

Podobne wrażenia odniosłem na placu przed domem kultury. Stadion w Prypeci miał pojemność 25 tysięcy osób (miasto zamieszkiwało 51 tysięcy osób). Jeden z uczestników wycieczki spytał przewodnika o tę dysproporcję, kierując się prawdopodobnie dzisiejszym wyobrażeniem imprez sportowych. Przewodnik wyjaśnił mu, że to były jednak inne czasy, atrakcji nie było tak wiele jak dziś a całe miasto składało się z rodzin pracowników elektrowni także dobieranych według sowieckiego klucza, czyli na imprezach okolicznościowych stawiali się niemal wszyscy.
Mieliśmy okazję zwiedzania bloków mieszkalnych i mieszkań w nich. Ot, typowe radzieckie budownictwo, duży pokój, obok drugi, łazienka, balkon, kuchnia. Jednak w takim opuszczonym bloku był klimat. Zwiedzając jedno z takich mieszkań, pokój, łazienkę, mogłem wyobrazić sobie rodzinę zajmującą niegdyś to, upiorne dziś, pomieszczenie.

Następnie udaliśmy się na obiad do stołówki pracowniczej elektrowni, gdzie przeszliśmy pierwszą tego dnia kontrolę dozymetryczną. Bramki wykrywające promieniowanie składają się z 28 czujników, stopy, dłonie, głowa, tułów. Gdy wskaźnik promieniowania jest zbyt wysoki, po prostu nie otworzy nam się wyjście z niej (wg. słów przewodnika raz czy dwa zdarzyło się tak, że turysta musiał zostawić jakąś część swojej odzieży).

Całkiem smaczny obiad w stołówce i ruszamy pod czwarty reaktor. Zatrzymujemy sie na chwilę przy zbiornikach wodnych, które stanowiły chłodzenie reaktorów. Wysiadamy przy nowym sarkofagu nad czwartym reaktorem. Budowla, która kosztowała 2,15 miliarda dolarów. Ma ona chronić nas przez kolejne sto lat (całkowite zamknięcie i pogrzebanie tego miejsca planowane jest na rok 2065). Obecność w tym miejscu budzi respekt i skłania do zadumy, a przynajmniej ja tak to odebrałem. Stoi tam również pomnik budowniczych pierwszego sarkofagu, na którym napisane jest (mniej więcej): "Bohaterom, profesjonalistom, którzy uratowali świat od tragedii". Przewodnik wymienił nam, jakie państwa i organizacje międzynarodowe dają pieniądze na kosztowne utrzymywanie bezpieczeństwa w elektrowni i strefie, a więc niemal wszystkie państwa europejskie (wkład Polski 1,5 miliona dolarów), USA, UE... wtedy padło pytanie z tyłu autobusu:
- "Czy Rosja dokłada się do tego?"
- "Nie"
- "Skurwysyny"
- "Spodziewał się pan innej odpowiedzi?"
Podobnie opisywał przewodnik całą akcję likwidacyjną, którą nazwał "Związkiem Radzieckim w pigułce", mówiąc o jednostce straży pożarnej przy elektrowni, która nie była wyposażona w odpowiedni sprzęt i środki ochronne oraz tysiącach żołnierzy, górników i innych ludzi, którzy wystawieni zostali na tak wielkie niebezpieczeństwo aby uchronić innych.
Obecnie w strefie pracuje ok 5,500 pracowników, żyje w niej ok. 280 starszych ludzi, przesiedleńców, którzy uparli się, by tam wrócić (zostało ich tylu z ok. 1200 osób). Mieszkanie w strefie jest zabronione, ale, jak mówił przewodnik, państwo nie chce szarpać się ze starymi ludźmi, dlatego żyją tam i mają zapewnioną stałą opiekę medyczną.

Stamtąd ruszamy do miasteczka wojskowego "Czarnobyl-2", niegdyś zamieszkanego przez ponad pięć tysięcy ludzi, rodzin tysiąca żołnierzy stanowiących obsługę radzieckiego radaru pozahoryzontalnego "Duga-1" zwanego "Okiem Moskwy" (a przez oponentów ZSRR "Russian woodpecker" ze względu na charakterystyczny odgłosy emitowany przez tenże radar). Sama konstrukcja ściany radarowej robi wielkie wrażenie. Są to 85-150-metrowe maszty ciągnące się rzędem na kilkaset metrów. Radar w czasach zimnej wojny miał służyć wykrywaniu nadlatujących nad terytorium ZSRR pocisków z głowicami jądrowymi.

Wchodzimy do budynków centrum dowodzenia radarem. Sala komputerowa, i dziury w podłodze po wywiezionych stamtąd wielkich szafach komputerowych (część nieskażonego sprzętu ewakuowano do Armenii), stoły komputerowe w ścisłym centrum. Wychodzimy na dach, z którego ściana radarowa robi niemniejsze wrażenie.

Powoli zbieramy się do wyjazdu ze strefy, po drodze, jak i przy wjeździe mijamy tzw. mogilniki, czyli miejsca w których zburzono i zakopano w ziemi całe domy, całe wsie. Do podobnych dołów zrzucany był sprzęt budowlany używany podczas likwidacji szkód. Takich miejsc jest tam ok. 800, z czego, jak mówił przewodnik 6 (sześć) spełnia jakiekolwiek normy ekologiczne.
W powrocie zatrzymujemy się na chwilę przy pomniku strażaków, którzy jako pierwsi przystąpili do gaszenia pożaru po wybuchu reaktora, bez odpowiedniego sprzętu (dwóch zmarło jeszcze tej samej nocy w wyniku napromieniowania). Znajduje się on przy obecnej jednostce straży pożarnej i ufundowany został przez ich kolegów strażaków.

Podróż kończymy przy tablicach powitalnych i pożegnalnych miasta Czarnobyl, wcześniej jeszcze zatrzymując się przy pomniku trąbiącego anioła, wykonanego z prętów zbrojeniowych użytych do budowy pierwszego sarkofagu. Symbolizuje on, jakże trafne, skojarzenie z apokalipsą św. Jana. (Spalona ziemia, krwiste morze, zatrute źródła, zaćmienie ciał niebieskich). U jego stóp znajduje się betonowa mapa strefy z miejscami na znicze symbolizujące wszystkie, nieistniejące już dziś, wioski. Za nim ciągnie się aleja z nazwiskami osób, które zgubiły się gdzieś w trakcie gwałtownej ewakuacji a przy każdej z tych tabliczek skrzynka pocztowa, gdzie kiedyś ich bliscy mogli wrzucać listy, do odbierania i doręczenia, których, zobowiązana była poczta.

Cała strefa, po stronie ukraińskiej, liczy 2600 km/2. Na utrzymanie jej idą ogromne pieniądze. Hardkorowi eksploratorzy mogliby zwiedzać ją latami, my mieliśmy na to ok. ośmiu godzin.
Podsumowując, nie zawiodłem się na mojej wymarzonej wyprawie i mogę ją polecić.

Ajwaj














1 komentarz: