wtorek, 3 października 2017

Kozi Wierch i nie tylko.

Kultywowanie tradycji to część naszego kręgosłupa moralnego. Tego lata nie mogło wiec obyć się bez corocznego wyjazdu krajoznawczego w okrojonym, choć zaufanym gronie. W dwuosobowym zespole ruszyliśmy na początku września w Tatry.

Weekendowy tryb oszczędzający urlop powodował intensyfikację planu zdobywania szczytów. Już pierwszego dnia wędrówki w kolejce do opłacenia myta za wejście do parku, spotkaliśmy innych członków „Projektu Wypad” i „Kolyady”. Po „rodzinnym” spotkaniu w powiększonym gronie dotarliśmy do Murowańca, a następnie w okolice Czarnego Stawu Gąsienicowego. W tym miejscu rozdzieliły się nasze drogi, skąd ruszyliśmy zdobywać Kościelec, który okazał się dobrą rozgrzewką przed dniem następnym, a dodatkowo odsłonił piękny widok na halę oraz przełęcz, z której jeden z nas w tym roku zjechał na dupie po śniegu. Późna godzina podejścia zemściła się nocnym powrotem do Zakopanego.

Dzień następny zaczęliśmy atakiem od strony Palenicy. Przeciskając się wśród „Januszy” i „Grażyn” oczekujących koni na Morskie Oko zdobyliśmy Wodogrzmoty Mickiewicza, a następnie schronisko i samą Dolinę Pięciu Stawów. W tym miejscu zaczęła ziszczać się prognoza złowrogiej pogody. Nie ugięliśmy się jednak i postanowiliśmy spełnić plan dnia - Kozi Wierch. Podejście czarnym szlakiem od strony pięciu stawów zaczęło być uciążliwe, kiedy przyszedł do nas SMS od znajomego z Zakopanego - "Panowie, idzie halny, pilnujcie się". Istotnie miał racje, widoczność na szczycie sięgającą 5/10 m oraz wiatr w przedziale 80/120 km/h chwilowo podburzyły nasze morale. Fatalność warunków najlepiej określiła 10 minutowa przerwa około 10 metrów od szczytu.
W końcu zdobyliśmy „Kozi”, duma opadła wraz z opadającym na horyzoncie słońcem. Nie mogąc sobie pozwolić na powrót tą samą drogą postanowiliśmy zaatakować Żleb Kulczyńskiego. Nie będziemy ukrywać, ze poziomu tej trasy byliśmy świadomi. Dziś prawdopodobnie zastanowiłbym się dwa razy nad wchodzeniem tym szlakiem w tych warunkach. Przyciskający do gruntu wiatr wymuszał przynajmniej kurczowe trzymanie łańcuchów, których jeden z nas i tak postanowił nie docenić utykając na kwadrans na jednej z półek skalnych. Po wygranej ze Żlebem wystarczyło już tylko przedrzeć się przez Czarny Staw gąsienicowy i ogrzać w Murowańcu. Kolejna trasa, której nie udało się nas zabić.









.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz